wtorek, 13 marca 2012
Skandynawskie przestrzenie okiem motocyklistów po przejściach
Skandynawia foty
niedziela, 6 listopada 2011
Rosja część druga
Tuwa
Z Krasnojarska udaliśmy się w kierunku stolicy autonomicznej republiki Tuwy. Po drodze Sebaka usłyszał niepokojący dźwięk wydobywający się z motocykla. Jak się okazało zębatka zadnia straciła zęby, a że zęby w zębatce to rzecz ważna, powinien o tym wiedzieć każdy wielbiciel i znawca zębatek motocyklowych. Z ponad czterdziestu ząbków pozostało jedynie cztery. W pierwszej chwili wpadliśmy na pomysł zastąpienia brakujących ząbków, ząbkami czosnku ale po dłuższym zastanowieniu ta błyskotliwa koncepcja upadła. Do stolicy – Kyzyla, udało się jakoś dojechać, korzystając z narzędzi tamtejszego warsztatu samochodowego zabraliśmy się do wymiany zębatki oraz łańcucha, który również chylił się ku krańcowi swego łańcuszego życia. Kyzyl uchodzi za miasto niebezpieczne, więc żeby nie kusić losu, tuż po remoncie wyjechaliśmy za miasto.
Kiedy odpoczywaliśmy spijając łapczywie zimne piwo, podjechał miejscowy tuwińczyk wraz z rodziną, zadał szereg standardowych pytań dotyczących nas i motocykli, a następnie podarował nam koreańską, nieco zdezelowaną kuchenkę gazową. Bardzo się ucieszyliśmy, gdyż nasza stara radziecka kuchenka benzynowa odmówiła posłuszeństwa i została posłana do lamusa techniki. Ów miły człowiek zaprosił nas do swej rodzimej wioski. Zostaliśmy poczęstowani kwaśnym mlekiem, chlebem oraz gęstą śmietaną. Byliśmy też naocznymi świadkami zarzynania przedstawiciela bydła rogatego w postaci krowy. Z poderżniętej szyi zwierzęcia wypłynęło około 10 litrów krwi, z której to miejscowe kobiety zaczęły robić coś w rodzaju kaszanki. Natomiast my dostaliśmy w prezencie trochę wołowej wątróbki oraz gąbczasty, mięsno-tłuszczowy twór, którego nie potrafimy fachowo nazwać. Po miłej gościnie pojechaliśmy nad pobliskie jezioro. Widok wprost niewyobrażalny, krajobraz przypominający pobliską Mongolię. Cudowne góry i stepowy charakter pejzażu dla kontrastu nasycony zielenią wzbudzał w nas tak pozytywne emocje, że w pewnym momencie na zazwyczaj smutnych twarzach pojawił się ledwo widoczny grymas, który niektórzy mogliby skojarzyć z uśmiechem. Nad tym pięknym akwenem rozbiliśmy obóz iście cygański, na kolację przygotowaliśmy wątróbkę z grilla. Niestety nie mieliśmy odwagi zjeść gąbczastego tłustego tworu bo na sam jego widok robiło się niedobrze. Nawet najznakomitsze musztardy i chrzany nie zdołały by nas nakłonić do zmiany decyzji. Stał się pokarmem dla pobliskich stworzeń, stworów i potworów. Kolejnego ranka wpadliśmy na genialny pomysł rzucania kulkami chlebowymi do góry, co wywołało przylot i żer kilkudziesięciu ptaków drapieżnych na kształt orła czy myszołowa, które to krążyły nad nami wzbudzając strach, grozę, lęk, przerażenie, a nawet trwogę!!! Na szczęście ptaki nas oszczędziły, skończyło się na paru zadrapaniach i płytkich, acz bolesnych dziobnięciach z których sączyła się ropa oraz osocze.
Jezus i inne cuda
Opuszczając Tuwę, udaliśmy się w kierunku miejscowości Petropavlovka, gdzie według informacji uzyskanej kilka miesięcy wcześniej mieszkała Tania Usova – malarka, którą poznaliśmy w pociągu do Kalkuty i spędziliśmy razem kilka dni. Postanowiliśmy ją odnaleźć w tej syberyjskiej czeluści przeplatanej z otchłanią. Kiedy dotarliśmy do wioski dowiedzieliśmy się od miejscowego hipisa, że zmieniła miejsce zamieszkania i stacjonuje w oddalonej o kilka kilometrów Czeremszance. Po dotarciu na miejsce zaskoczyliśmy kobietę w jej własnym mieszkaniu. Na początku nas nie poznała ale ale ale dlaczego? Tego nie wie nikt, może cierpi na chroniczny syndrom zapominania twarzy albo coś w tym rodzaju, albo po prostu przestraszyła się wychudzonych dziwnych twarzy. Tania nie miała czasu się nami zajmować, gdyż jest artystką i właśnie przygotowywała się do festiwalu etnicznego malując obrazy i szyjąc szmatki, które sprzedawała na festiwalowych targach. Odesłała nas do oddalonej o kilka kilometrów wioski – Gulajevki, gdzie czekał na nas jej znajomy hipis – Pasza wraz z żona Svetą. To że rosyjska gościnność nie zna granic już zdążyliśmy się przekonać, ale w tym przypadku było naprawdę wyjątkowo, byliśmy wciągnięci w bezkres gościnnych przestworzy. Nie było co prawda alkoholu, co w rosyjskich realiach brzmi co najmniej niedorzecznie, ale byliśmy regularnie tuczeni pysznym swojskim jedzeniem i przez parę dni przybraliśmy kilka kilogramów. Z miejscowych atrakcji należy wspomnieć o grzybobraniu. Otóż przez około 15 minut udało nam się zebrać kilka siatek grzybów, z których Sveta przygotowała pyszną zupę. Poza tym odwiedziliśmy mieszkające we wiosce starsze niemieckie małżeństwo. Ludzie ci zdecydowali się mieszkać na środku Syberii by żyć bliżej swojego mesjasza. Byli bowiem wyznawcami „Visariona”, o tej dziwnej Religi i jej wyznawcach wspomnimy poniżej.
Nadszedł dzień, w którym zdecydowaliśmy nie na bardzo poważny krok w naszej wyprawie, pojechaliśmy do „Visarionów”, czyli mieszkańców wioski o nazwie „Miasto Słońca”, różniącej się znacznie od typowych rosyjskich wsi. Osadę tą zamieszkują ludzie wyznający religie przekazywaną im przez Sergieja Toroga. Człowiek ten uważany za inkarnacje Jezusa Chrystusa. Jego historia wygląda nieco zabawnie, było on bowiem policjantem drogówki, następnie został wyrzucony z pracy. Po jakimś czasie doznał cudownego oświecenia i ruszył na środek Syberii aby budować nową wiarę. Religia, którą stworzył to połączenie chrześcijaństwa i buddyzmu. Sjergiej wraz z grupą swoich wiernych zaczął budować idealne „miasto”. Nietypowe domy, ołtarze, posążki, sanktuarium a wszystko to ułożone w idealnym porządku. Mieszkańcy osady to delikatnie mówiąc ludzie dziwni, pomijając fakt że nie jedzą mięsa, nie palą papierosów i nie piją alkoholu bo to jeszcze można było by zrozumieć. Ludzie, którzy zachorują nie udają się do lekarza czy szpitala, tylko modlą się i liczą na łaskę swojego nauczyciela. Próżno tu szukać sklepu, mieszkańcy nie używają również pieniędzy. Jednak ciężko sobie wyobrazić, jak to możliwe, że wykształceni ludzie (80% mieszkańców posiada wyższe wykształcenie, dodajmy, że nie są to inżynierowie a raczej absolwenci akademii sztuk pięknych czy szkół muzycznych, może to tłumaczy to całe zamieszanie) mogą wierzyć w cuda opowiadane przez byłego policjanta drogówki.
Jak na ironie losu, w dniu w którym odwiedziliśmy „visarionów” Pietrzyk obchodził swoje 28 urodziny. Nawet się piwa nie napił biedak, gdyż to surowo wzbronione, a nawet jakby chciał po kryjomu to i tak by nie kupił bo sklepu w pobliżu nie było. Jakby ktoś wpadł na idiotyczny pomysł wyprawiania urodzin właśnie w tym miejscu to szczerze nie polecamy.
Festiwal Sajańskie Kalco!
W pobliżu miasta Szuszenskoje, odbywa się festiwal muzyki etnicznej. Miejsce w którym jest organizowany słynie z magicznej mocy przekazywanej przez prastare kamienne kręgi, których w okolicy jest multum. My żadnej mocy nie czuliśmy, choć Sebaka twierdzi, że jego motocykl jeździł ze zgaszonym silnikiem przez wiele kilometrów, a do chodzenia nie musiał używać nóg tylko unosił się tuż nad ziemią za sprawą tajemnej siły. Po dotarciu na miejsce, rozbiliśmy się na polu namiotowym i rozpoczęliśmy festiwalowe życie. Jak się szybko okazało, to syberyjskie muzyczne święto przypominało bardziej wiejski festyn niż festiwal muzyczny. Pełno było gopników (rosyjskich dresiarzy), stoiska z watą cukrową, kolorowe baloniki, paciorki indiańskie, maski afrykańskie, skaczące myszki miki itd. Wśród wszechotaczającego kiczu ciężko było zachwycać się wartościową resztką. Na miejscu spotkaliśmy się z naszą krasnojarską koleżanką Mariną (znana jako fotografdezajner), z którą to razem się szwendaliśmy. Gwiazdą imprezy miała być grupa Haydamaki, lecz te ukraińskie chłopaki nieco zawiedli i rozczarowali. Jedynymi, którzy się spisali był znany z gardłowego piania, zespół Yat-Kha, dali czadu i rozruszali imprezę. Mimo nie najwyższego poziomu bawiliśmy się dobrze, gdyż smutki topiliśmy w tradycyjnym rosyjskim roztworze.
Po festiwalu za namową Mariny udaliśmy się wraz z nią i jej znajomymi nad Jezioro Biele aby krótko lecz intensywnie biwakować w tym urokliwym i pełnym magii miejscu. Z mokrego drewna niczym wprawni skauci rozpaliliśmy ognisko i zabraliśmy się do ucztowania. Ekipa była dobrze zaopatrzona w prowiant i napoje. Było bardzo miło, zwłaszcza, że okoliczności przyrody naprawdę wyjątkowe. Do snu pięknie śpiewały wysokie zające, często mylone przez turystów z sarnami. Po imprezowej nocy zakrapianej piwem, whisky oraz winem, rześcy podążyliśmy w kierunku Omska…
W Omsku czekała na nas bardzo miła kwatera u jeszcze milszej Maszy. Dziewczyna oprócz nas gościła jeszcze Juriego z Holandii, jak się okazało był on znawcą, koneserem i miłośnikiem wódki. Szybko doszło do zaprzyjaźnienia polsko - rosyjsko - holenderskiego i rozpoczęliśmy większą degustacje przybyłych na stół trunków. Po za rozrywką nadszedł czas na wymianę zębatki w motocyklu Pietrzyka. W tym celu udaliśmy się do mechanika, u którego jakimś cudem była pasująca część. Przy okazji zauważyliśmy, że łożysko w kole jest zużyte, więc wymieniliśmy je również. Po szczęśliwym usunięciu motocyklowych usterek udaliśmy się do Maszy na daczę, letniskowy domek otoczony ogródkiem z różnobarwnymi warzywami, krzewami ozdobnymi, drzewami owocowymi i tym podobnymi cudami z zakresu mini przemysłu agrarnego. W między czasie ruszyliśmy jeszcze na wycieczkę za miasto wraz ze sporą ekipą rosyjskiej młodzieży, czyli ze znajomymi Maszy. Rozbiliśmy obóz na skraju urwistego klifu z niesamowitym widokiem na jakąś strasznie wielką rzekę.. Prawdopodobnie chodzi tu o rzekę Irtysz. Siedzieliśmy przy ognisku śpiewając rosyjskie piosenki i zajadając się grillowanym mięsem. Według prastarej tradycji rosyjskiej posiłek popiliśmy znaczną ilością wódki czystej. Pobyt w Omsku był udany, ciekawy, pełen wrażeń, nietuzinkowy i sympatyczny. Niestety czas nas naglił i zaniepokojeni jego upływem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Następnym przystankiem na naszej rosyjskiej trasie był Nowosybirsk. Zatrzymaliśmy się u sióstr z CS, których imion nie pamiętamy, gdyż swoją żywiołową osobowością i lekceważącym stosunkiem nie zdołały nas do siebie przekonać. Było najzwyczajniej w świecie nudne jak cholera, więc następnego ranka mimo padającego deszczu kontynuowaliśmy swą podróż. Celem była Moskwa. Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, ale to stolica Federacji Rosyjskiej! W Moskwie czekali na nas znajomi zapoznani kilka miesięcy wcześniej na Sri Lance. Bardzo mili ludzie, którym zawdzięczamy załatwienie zaproszeń potrzebnych do wyrobienia wizy. Spisali się na medal, tracąc wiele cennego czasu, sprawiali nam ogromną radość. Pozwoliło to również zaoszczędzić kilkaset złotych, które musielibyśmy wydać za zaproszenia organizowane przez agencję turystyczną. Na łamach bloga dziękujemy Kirill i Maria! W stolicy musieliśmy dokonać wymiany oleju w naszych rumakach, a Pietrzyk dodatkowo zespawał sobie wał napędowy z zębatką, gdyż podczas wymiany zużytego zestawu zauważyliśmy poważne zmiany wieloklinu wałka zdawczego. W specjalnym zakładzie spawalniczym, za pomocą elektrody zespolono części w jedna nierozłączną całość. Patent tymczasowy ale najważniejsze, że działa jak należy. Po miłych imprezkach, reperacjach motorków i zwiedzaniu Moskwy w sposób alternatywny, przyszedł czas na jej opuszczenie. Udaliśmy się w kierunku Petersburga.
W Petersburgu po raz trzeci przyszło nam się spotkać z nasz kochaną Nastią, która nas ugościła w swoim petersburskim mieszkaniu. Piter różni się znacznie od reszty rosyjskich miast, w których mieliśmy przyjemność gościć. Wyróżnia się przede wszystkim piękna architekturą w stylu europejskim. Mieliśmy to szczęście, że naszym przewodnikiem po mieście była Nastia, która perfekcyjnie nam wszystko pokazała. Oczywiście poza tułaczkami w miejskich labiryntach nie zabrakło miejsca na zabawę, więc wieczorami zabawialiśmy się popijając jakże znaną i lubianą w rosyjskiej kulturze i sztuce wódkę.
Nadszedł czas decyzji...którędy wracać do domu… pod uwagę wchodziły dwie opcje. Jedną z nich była trasa prowadząca przez Łotwę, Litwę aż do ojczyzny naszej Polski. Druga opcja miała nas poprowadzić prze kraje skandynawskie, czyli przez Finlandię, Norwegię, Szwecję aż do Danii gdzie z przyczyn nie najlepszej kondycji finansów chcieliśmy zdobyć zatrudnienie. Pewnego dnia zaszliśmy do restauracji MC Donald w celu skorzystania z Internetu (bo do jakiego innego celu poza Internetem i ubikacją może służyć to miejsce). Poprzez łącza internetowe dowiedzieliśmy się nadspodziewanie szybko, że za tydzień czeka na nas ciepła posadka w duńskim magazynie! Już nie mieliśmy wątpliwości co do wyboru trasy, stało się jasne, że pociśniemy przez Skandynawie. Tego samego dnia zrobiliśmy ostatnie zakupy w Rosji, była to przede wszystkim wódka oraz trochę jedzenia. Ruszyliśmy w kierunku dzikiej północy zamieszkanej przez zacofane i biedne ludy skandynawskie.