Kolejny raz podczas naszej azjatyckiej tułaczki przywitaliśmy się z Kuala Lumpur. Tak się jakoś miło złożyło, że mieszkańcami tej metropolii są od niedawna znani wam, ale może bardziej nam – Rafałek i Ewuśka z którymi to wcześniej szwendaliśmy się po Indiach i Nepalu. W stolicy Malezji wiją sobie gniazdko i pielęgnują swą miłość, istnieją nawet prognozy, że wkrótce mogą im się wykluć pisklaki (o ile Ewa zdoła wysiedzieć jajka). Ten cudowny zbieg okoliczności sprawił, iż mogli nas ugościć, czego właściwie od nich po cichu oczekiwaliśmy.
W dniu przyjazdu najważniejszym wydarzeniem była impreza organizowana przez polską ambasadę w ramach uczczenia rocznicy Konstytucji 3go Maja. Bal był organizowany w sali jednego z luksusowych hoteli w KL. W porównaniu do reszty gości nie wyglądaliśmy zbyt elegancko, słabo wypadły nasze przyduże koszule zakupione w filipińskim lumpeksie w porównaniu do eleganckich kreacji przybyłych na przyjęcie gości i gościów. Na imprezie pojawiły się polskie potrawy takie jak pierogi, gołąbki, zupa grzybowa i wiele innych smakowitych kąsków. Oczywiście nie mogło zabraknąć alkoholu, który był nieustannie roznoszony przez kelnerów. Nigdy przedtem nie zdarzyło się nam hulać na tak wykwintnej imprezce. Na środku sali stał odlany z lodu orzeł, który topniał sobie leniwie podczas balu. Wszystko to wyglądało trochę jak reklama Ferrero Roshe tylko bez Ferrero i bez Roshe. Było dużo gości, głównie ambasadorzy, konsule, komuniści, emeryci i renciści, cykliści, kolejarze, marynarze, spawacze, murarze, tynkarze, handlarze, beneficjenci, kosmonauci, konsultanci, a ponad to takie osobistości jak księżna Justyna Kurdel, hrabina von Kiełsznia, magnat Michał Swatek i wielu innych szanownych i szanowanych gości. Jednym słowem bohemy najazd wielki…
Po wyleczeniu się z choroby zwanej kacem, następnego poranka ruszyliśmy autostopem w kierunku Kuala Perlis, skąd promem udaliśmy się na wyspę Langkawi. Stopowanie po Malezji jest banalnie proste, więc na miejsce dotarliśmy stosunkowo szybko, większość trasy przebyliśmy sportową Hondą, co jeszcze bardziej przyspieszyło podróż. Na wyspie spotkaliśmy się z mocną ekipą twardych ludzi pod przewodnictwem największego rzezimieszka w regionie – Swatka M. (w pół świadku przestępczym znanego jako „killer z Zabrza”) Po szybkim zakwaterowaniu i posiłku zaczęła się konsumpcja piwa, należy też dodać że – wyspa Langkawi jest wolnocłowa, więc alkohol jest nieprzyzwoicie tani. Wszystkie te sprzyjające okoliczności sprawiły, że utonęliśmy w wirze zabawowej ekstazy, zapominając przy tym o codziennych obowiązkach takich jak obieranie ziemniaków, przewijanie dzieci, odrabianie lekcji czy chodzeniu na grzyby…. To co działo się na tamtejszych plażach ciężko ubrać w słowa, to tak jakby wrzucić głodnego kleszcza do szklanki napełnionej krwią i dodatkowo głaskać go po brzuszku (głupszego porównania autor nie mógł wymyśleć). Impreza nie ustawała nigdy! Nawet podczas snu pojawiały się imprezowe zmory, mary czy tam zmazy… Jeśli ktoś potrafi odróżnić powyższe, prosimy o komentarze.
Kolejną atrakcją szaleńczego wyjazdu na Langkawi był czterogodzinny rejs po okolicznej zatoczce pełnej urokliwych wysepek porośniętych palmami i Bóg jeden wie czym jeszcze. Najciekawsze w tym wszystkim było to, ze podczas rejsu można korzystać z tzw. otwartego baru. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności jedząc pijąc, lulki paląc, tańce hulanki swawole, ledwie łodzi nie rozwalą… Do dyspozycji było też tzw. „morskie jacuzzi” czyli siatka wyrzucona za jachtem, na której można było się relaksować podając swe ciało morskiej ekstazie masażu wodnego. Rzecz jasna browarki podawane były nieustannie przez pokładowych majtków i bosmańskich pomagierów. Sielankę morskiego jacuzzi przerwały krwiożercze meduzy, które całą watahą zaatakowały zaskoczonych uczestników morskiego balu. Woda zamieniła się w morze krwi, a meduzie zęby do dnia dzisiejszego tkwią w brzuchach, podudziach, łydkach, szyjach, pachwinach, podbródkach, pośladkach, opuszkach, nozdrzach, powiekach, gałkach ocznych, językach, krtaniach, dziąsłach, nibynóżkach, wargach, małżowinach usznych i w wielu innych częściach ciała uczestników tej krwawej kąpieli. Po rejsie jakoś udało się zejść na ląd by kontynuować imprezkę w miejscu zakwaterowania.
Po ekscesach związanych z wyspą Langkawi powróciliśmy do KL do naszych kochanych – Ewy i Rafałka. Następnego ranka spakowaliśmy swe plecaczki i ruszyliśmy na lotnisko by następnie odlecieć do Japonii. Podczas pierwszego stadium odprawy biletowej pewien człowiek o głupim wyrazie twarzy, którego imienia nie pamiętamy, a który był pracownikiem linii „Air Asia” kolokwialnie mówiąc przypieprzył się do nas bezczelnie. Stwierdził bowiem, że jeżeli nie mamy biletu powrotnego z Japonii, to nie może nas przepuścić. Na nic zdały się nasze tłumaczenia iż z Japonii do Rosji chcemy płynąć promem. Gnojek okazał się tak uparty, ze nas najzwyczajniej w świecie nie przepuścił, w ten oto sposób straciliśmy lot do Tokio. Początkowo złość była wielka, ale po krótkim czasie ochłonęliśmy i z uśmiechem na ustach wróciliśmy do Rafa i Ewi. Oczywiście ucieszyli się, że nas widza ponownie, albo tylko udawali. Jak to mówią nie ma tego złego, co by na lepsze nie wyszło.
Tak się składa, ze naszych hostów bardzo lubimy, a ponad to warunki mieszkaniowe maja nie najgorsze. Basen, siłownia, ping – pong itp. atrakcje. Reasumując nie można się było nudzić. Przedłużający pobyt w KL obfitował w wiele atrakcji, jedną z nich był wernisaż organizowany w jednej ze stołecznych galerii, zostaliśmy tam zaproszeni przez Ewę, która w malezyjskim półswiadku artystycznym ma niemałe wpływy. Na wystawie oferowano nam wino, szampan i piwko. Poza poczęstunkiem obrazy też były.
Kolejnym wydarzeniem które wstrząsnęło naszym pobytem w KL były urodziny naszej koleżanki Magdy pracującej w ambasadzie RP. Imprezka odbyła się na roof topie jednego z luksusowych kondominium. Magda bardzo się postarała i przygotowała wiele polskich przysmaków, pojawiły się między innymi pierogi z kapustą i grzybami, bigos, sałatka warzywna. Na samym początku imprezy szoku doznał Pietrzyk, którego zaatakowała sporych rozmiarów dziewczyna, całkiem niespodziewanie wsunęła mu język do ust… po dziś dzień nie może się otrząsnąć z traumy, sika w nocy i jest nerwowy.
Pewnego razu wpadł nam do głowy szatański pomysł! Postanowiliśmy pojechać autostopem w górzyste rejony kraju Cameroon Highlands by odpocząć od miejskiej dżungli. Postanowienie zmieniliśmy w czyn i wraz z Rafałem ruszyliśmy na prawdziwie męską wycieczkę. Łapanie stopa poszło bardzo gładko i już po kilku godzinach mogliśmy się cieszyć pięknem otaczającej przyrody. Główną atrakcją tego miejsca są herbaciane pola po których skakaliśmy bez końca, obserwowaliśmy również kwiaty, łodygi, licie i korzenie otaczających nas roślin. Prawdziwie męskim wyzwaniem był kilkunastogodzinny trekking po niebezpiecznej, pełnej skorpionów i wiewiórek dżungli. Jakimś cudem udało nam się przetrwać to piekło. Ranni i upokorzeni przez mieszkańców tropikalnego lasu jakimś cudem wyszliśmy i przypadkowo trafiliśmy na fermę truskawek. W Malezji truskawki nie są zbyt popularne, więc wzbudzają ogromne zainteresowanie dzieci, młodzieży, ludzi dorosłych, zwierząt i innych roślin. Owoce te, jakże rzadkie w tej części Azji, na tyle wzbudziły również nasze zainteresowanie, że skusiliśmy się na kilka sztuk. Owoce nie były myte, ale na szczęście nie spowodowały dokuczliwej biegunki, która mogła by być powodem dokuczliwych plam oraz przykrego zapachu. Po wyczerpującym wypadzie powróciliśmy bez szwanku do KL.
Stracony lot do Japonii spowodował małe zmiany naszych planów, w celu zaoszczędzenia pewnej sumy pieniędzy postanowiliśmy nie pchać się na siłę do Japonii. Zarezerwowaliśmy tańszy bilet do tańszej Korei. Natomiast wizę rosyjską, która mielimy załatwiać w Japonii załatwiliśmy w KL. Nie obyło się bez licznych komplikacji. Kiedy wtargnęliśmy do konsulatu Federacji Rosyjskiej po odebranie wiz , a było to w przeddzień odlotu do Korei okazało się że wiza nie jest gotowa gdyż nr naszego rosyjskiego zaproszenia nie wchodzi do systemu komputerowego w rosyjskim konsulacie. Myśleliśmy, ze straciliśmy kolejny lot. Całe szczęście sprawą zajął się sam rosyjski konsul i jakimś cudem finalnie wizę załatwił o czym poinformował nas późnym wieczorem. Na koniec pobytu zrobiliśmy pizze i wypiliśmy symboliczną ilość alkoholu bawiąc się przy tym przaśnie.
Kolejny ranek był bardzo nerwowy, musieliśmy się spakować, odebrać wizę i kupić nowe opony do motocykli. Na szczęście w kupnie opon pomogli nam Rafi i Ewi, nie dość, że kupili to nawet przywieźli nam opony na dworzec autobusowy. Pożegnaliśmy się pięknie i rozstaliśmy, ale oczywiście nie na zawsze. Samolot do Korei odleciał z nami na pokładzie, a co było potem?
Korea – krótkie mocne starcie
Wylądowaliśmy w Seulu i podążyliśmy do miejsca docelowego czyli dawnej znajomej u której mieszkaliśmy pół roku wcześniej czyli sympatycznej nauczycielki angielskiego i jej psa Ipuna. Dziewczyna się nie zmieniła tylko jej pies jakby bardziej nerwowy i parchaty. Następnego deszczowego poranka spotkaliśmy się z naszą dobra znajomą Koreanka poznaną kiedyś na Sri –Lance – Mary Park. Dziewczyna bardzo się zaaferowała, najpierw zabrała nas na pyszny obiad do chińsko – japońskiej restauracji, następnie oprowadziła nas po mieście odkrywając przed nami tajemnice pałacu królewskiego. W między czasie trafiliśmy jeszcze na targi medyczne i zostaliśmy profesjonalnie przebadani przez koreańska pani doktor. Wbiła nam ona w żyły cos w rodzaju mini szpili w celu zrelaksowania naszych znerwicowanych ciał. Kolejną atrakcją jaką nam zapewniła była wycieczka do kampusu uniwersyteckiego gdzie mała Mary studiuje sobie różne rzeczy. W strefie oddziaływania studenckiego trafiliśmy na bardzo sympatyczną imprezkę gdyż akurat odbywały się tamtejsze juwenalia. Zebrała się grupka osób pochodząca z różnych stron świata. Atmosfera była przeurocza, przezabawna a momentami nawet przaśna. Był grill z przeróżnymi smakołykami, a nawet pojawił się alkohol – piwo, wino, i tradycyjne koreańskie sojdiu…
Kolejnego dnia nie robiliśmy niczego szczególnego, wróciliśmy do Seulu odebrać bagaż oraz nasze nowe opony motocyklowe, a następnie powróciliśmy do miasteczka akademickiego, wszystko to działo się pod czujnym i opiekuńczym okiem naszej koreańskiej przewodniczki. Wieczorkiem wraz z niewielką grupa studentów świętowaliśmy na ławce nasze spotkanie z tym ciekawym krajem. Niestety pobyt w Korei trwał tylko trzy dni a potem niczym bociany na zimę do Afryki tak my na wiosnę do Rosji ulecieliśmy….