Przekroczenie granicy indonezyjsko - timorskiej ku naszemu zaskoczeniu nie przysporzyło większych problemów. Po szybkim załatwieniu papierkowych formalności, naładowani pozytywnie mocą nowej przygody, mogliśmy ruszyć wzdłuż timorskiego wybrzeża. Na pierwszy rzut oka daje się zauważyć, że w Timorze Wschodnim, roi się od funkcjonariuszy UN i innych charytatywno - porządkowych organizacji. Fakt ten sprawił, że nie byliśmy już tak entuzjastycznie witani przez miejscową ludność jak to się działo po stronie indonezyjskiej. Ludzie przez lata zdążyli się przyzwyczaić do dużych istot, które przemierzają ich mały kraj białymi Toyotami.
Po 30 km od granicy zrobiło się nieco sennie, wiec zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. Upatrzyliśmy sobie domek wybudowany jeszcze w czasach portugalskich koloni i tamże zostaliśmy ugoszczeni.
Dalsza trasa mimo wcześniej zebranych informacji nie była płaska, wręcz przeciwnie wiodła bowiem miejscami przez całkiem wysokie wzniesienia. Po wyczerpujących podjazdach w odległości 30 km od Dili natknęliśmy się na posterunek UN, tam zostaliśmy entuzjastycznie przyjęci na posiłek i nocleg. Funkcjonariuszami UN-u byli Malezyjczycy pochodzenia indyjskiego. Ich praca polegała na nie przemęczaniu się, co jakiś czas w ramach monitoringu zatoczyli rundkę po okolicy. Po porannej kawie i czymś, co przypominało pączki, w szybkim tempie udaliśmy się do stolicy. Miasto jak się spodziewaliśmy nie zachwyca swą urodą i klimatem. Zatrzymaliśmy się tu na jedną noc w jednym z gościńców. Wieczorkiem popijaliśmy 20% whisky oglądając na ulicznym telebimie filmy. W mieście akurat odbywał się festiwal europejskiego kina, w repertuarze znalazły się nawet dwie pozycje polskie. Następnego ranka próbowaliśmy załatwić wizy do Indonezji i jeszcze kilka innych spraw. Nic nam w tym dniu nie wyszło, co skwitowaliśmy piwem i wizytą na plaży za miastem. Miejsce nawet ładne tylko w wodzie sporo mułu i korzeni namorzynowego lasu. W słynnym przewodniku Lonely Planet plażę ową opisano, jako jedną z najpiękniejszych na Świecie. Bzdura po stokroć! Po przekimaniu w namiocie ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkudziesięciu kilometrach opadliśmy z sił, a było to w dźwięcznie brzmiącym mieście Manatuto. Tutaj natknęlismy się zupełnie przypadkowo na szkołę języka angielskiego „SOLS 24/7 (Science Of Life Systems 24/7)”. Jest to trochę dziwna organizacja o zacięciu sekciarskim. Jednak, co najważniejsze mogą nas przenocować za darmo, a co może jeszcze ważniejsze, uczą bezpłatnie okoliczną młodzież języka, dzieki któremu będą mogli znaleźć pracę np. w sektorze turystycznym. Uczestniczenie w modlitwach i śpiewach oraz posiłki z ryżu i liści papaji sprawiały nam wiele radości. Narzekać jednak nie wypada. Od tamtejszych nauczycieli otrzymaliśmy namiar do kolejnej takiej szkoły w następnym większym mieście na trasie. Było to Bacau, gdzie po trudach górskich podróży odnaleźliśmy zaprzyjaźniony SOLS, w którym się schroniliśmy. Miasto o portugalskich korzeniach nie spodobało nam się na tyle, żeby tam dłużej zabawić. Zniszczone i zaniedbane kamienice bardziej odstraszały niż zachwycały. Po nocy spędzonej w towarzystwie miejscowych i odrobiny alkoholu zjechaliśmy na plażę do Osolany, gdzie warunki do pływania w masce z mordą skierowaną w morskie otchłanie były wprost fenomenalne. Popływaliśmy zatem nieznacznie, potem dokuczały nam nieznośne dzieci, wiec ruszyliśmy w poszukiwaniu „lepszego” . Udało się, gdyż kilkaset metrów dalej wstąpiliśmy do klimatycznego domostwa, gdzie rozdając cukierki i długopisy zyskaliśmy przychylność mieszkańców, a ponad to słodką kawę, nudle i niesłone bułeczki. Rankiem Sebaka poszedł pod wodę podziwiać korale, a Pietrzyk w tym czasie zachwycał się rodzinnymi albumami zdjęć. Najbardziej w pamięci utkwiła mu fotografia dziadka w trumnie, który w ustach miał nawtykane sporo białych kwiatków. Po obejrzeniu zdjęć tubylcy próbowali usilnie cos Pietrzykowi pokazać. Dopiero po kilku minutach cwany gapa zorientował się, że to krokodyl pływa sobie beztrosko przy brzegu. Uznaliśmy to za znak do zapakowania rowerów na pakę i udaliśmy się stopem pod 5 km morderczy podjazd. Na górze podziękowaliśmy dobroczyńcy, który zechciał nas podrzucić i ruszyliśmy w kierunku miejscowości Com. Po 80 km dotarliśmy do tego znanego w pół świadku turystycznym kurortu. Na miejscu roiło się od pensjonatów. Jednak mamy pewne twarde zasady i za noclegi na takich zadupiach nie płacimy. Skorzystaliśmy więc z dobroci i gościnności pewnej ubogiej rodziny, która oddała nam do dyspozycji bambusowy podest z daszkiem, poczęstowano nas smażoną ośmiornicą i ryżem. Ludzie ci okazali się tak biedni, że zdecydowaliśmy się ich wspomóc i zapłacić za nocleg. Nie chcieli przyjąć pieniędzy, ale na siłę wcisnęliśmy im nico grosza. Najmłodszą przedstawicielkę rodu, dziesięcioletnią Agnes obdarowaliśmy słodyczami i długopisami, co wprawiło ją w niebywałą radość. Z Com tuż po porannym nurkowaniu drogą prowadzącą na skróty pojechaliśmy do Lospalos. Droga może krótsza, ale charakteryzująca się za to długim podjazdem, a do tego bardzo ostrym. Po kilkugodzinnym prowadzeniu rowerów pod górę prawie skonaliśmy a z droga z łaski swojej się wypłaszczyła. Od tej magicznej chwili mogliśmy korzystać z rowerów jak pan Bóg przykazał. W końcu dotarliśmy do Lospalos! Nocleg jak nakazuje tradycja znaleźliśmy w „SOLS”. Kolejnego ranka ruszylismy w kierunku plaży Valu, która znajduje się na wschodnim krańcu kraju. Rowery zostawilismy w szkole z powodu słabej kondycji dróg w rejonie. Pierwszą część trasy pokonaliśmy stopem oraz minibusem, a ostatnie 20 km piechotą. Kiedy dotarliśmy na miejsce naszym oczom ukazała się przepiękna plaża, na której poza opustoszałymi bungalowami do wynajęcia i kilkoma rybakami nic nie było. Miejsce wyjątkowe, a warunki do oglądania rafy koralowej najlepsze, jakie do tej pory udało nam się eksplorować. Od szanownych panów rybaków za nieduże pieniądze kupiliśmy duże i smaczne ryby. Nocleg dzięki uprzejmości poławiczy ryb spędziliśmy w bambusowej wiacie. Nagle pojawiła się terenowa Toyota, a samochód na takim zadupiu to wielka rzadkość, wiec bez chwili zastanowienia zwinęliśmy się stopem prosto do Lospalos. Z tego niczym nie wyróżniającego się miasta rowerami zjechaliśmy nad morze, po drodze trafiliśmy na ceremonię walk kogutów. Spore zgromadzenie mężczyzn wraz ze swoimi drobiowymi pupilami, którzy obstawiają poszczególne walki. Koguty dla większej siły rażenia mają przyczepione do nóżki ostrze, walka przebiega dosyć szybko i kończy się zazwyczaj śmiercią jednego z kogutów. Zwycięski ptak swojemu właścicielowi daje powód do dumy oraz plik dolarów. Walki kogutów są bardzo popularną rozrywką w Timorze, ale nam nie przypadły do gustu gdyż kochamy koguty jak własne dzieci, a dzieci przecież nie mamy, być może w przyszłości mieć będziemy.
Po przedstawieniu próbowaliśmy łapać stopa do Dili. Było to bardzo trudne, przeszkodą okazał się zupełny brak ruchu ulicznego. Po kilku godzinach udało się jednak złapać furę jadącą do Baucau. Tam zaszczyciliśmy swą obecnością szkolę języka angielskiego „SOLS” i po noclegu udaliśmy się autobusem do Dili. W stolicy od razu po przyjeździe usiłowaliśmy załatwić wizy w ambasadzie indonezyjskiej, ale niestety się spóźniliśmy. Szybko wpadliśmy na dobry pomysł, że okres, który jesteśmy zmuszeni spędzić w tym nieciekawym mieście spędzimy w SOLS, co okazało się słuszną decyzją. Zostaliśmy przyjęci należycie, własny pokój i dostęp do Internetu był czymś o czym nawet nie marzyliśmy. Czas upływał błogo, oglądaliśmy filmy, pomagaliśmy w kuchni i łączyliśmy się w modlitwie wraz z kambodżańskimi nauczycielami. Pewnego razu wraz z naszymi kolegami i koleżankami wybraliśmy się na wycieczkę do enklawy Oecussi, małego skrawku Timoru Wschodniego otoczonego przez indonezyjski ląd i nieco morza. Do enklawy dotarliśmy za pomocą promu, łajba była dość konkretnie przepełniona. Urozmaiciło to dwunastogodzinną podróż, gdyż z nadmiaru pasażerów poruszanie się po statku było utrudnione. Na miejscu pokręciliśmy się trochę po okolicy, gdy po dziesięciu godzinach nadszedł czas powrotu. Prom był jeszcze bardziej wypełniony pasażerami, a do tego padał deszcz, było więc jeszcze ciekawiej, interesująco i zajebiście. Tak się jakość złożyło, że w czasie pobytu w Dili przypadały urodziny Jezusa. Wieczerze wigilijną spędziliśmy z polakami Kasią oraz Mateuszem, którzy zaprosili nas do siebie i poczęstowali prawdziwymi pierogami. Po kolacji poszliśmy na imprezę do sąsiadów pochodzących głownie z kraju kangura. Popijaliśmy gin ze Spritem. Pierwszy dzień świąt okazał się nadspodziewanie udany. Dzięki jednemu z nauczycieli SOLS zostaliśmy zaproszeni na kolację do bazy UN. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że obfitość jedzenia i picia może nawet konkurować z polską tradycyjną świątecznej wyżerki. Byliśmy bardzo szczęśliwi możliwością zajadania się grillowaną kozą i popijania zimnego piwa oraz dobrej whisky. Zostaliśmy do końca imprezy, a do naszej meliny odwiózł nas komendant służbowym samochodem. Po drodze zostaliśmy trafieni przez jakiegoś łobuza kamieniem, ale na szczęście ani nam ani opancerzonemu autu nic się nie stało. Po burzliwym okresie świątecznym nadszedł czas rozstania z Timorem Leste, więc na przemian rowerem oraz autostopem opuściliśmy ten piękny kraj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz