Sri Lanka jako przykład deszczowej ignorancji człowieka współczesnego
Pobyt na Sri Lance od samego początku podszyty był grubą warstwą hardcoru, można by rzec dotknięty mieszadłem chaosu. Wycieczkę zaczęliśmy od Colombo, gdzie zatrzymaliśmy się u znanego cejlońskiego playboya, który to szczycił się swymi podbojami miłosnymi w samym Londynie. Oczywiście mu nie uwierzyliśmy, bo jak wszyscy wiedzą nie ma takiego miasta jak Londyn. Człowiek ten był nie do końca rozgarnięty, ale za to poczęstował nas wybornym jedzeniem, alkoholem oraz umieścił w klimatyzowanym pomieszczeniu. Chwała mu za to i niech jego dzieci rosną szczęśliwie, a jak nie ma dzieci to w przyszłości mieć je może.
Następnie przenieśliśmy się do przemiłej starszej pani pochodzenia brytyjskiego, która była wolontariuszką w pobliskim szpitalu psychiatrycznym, oddała nam klucze do mieszkania i nie męczyła przysłowiowej dupy. W tym stołecznym mieście zaaplikowaliśmy o wizę indyjska, a potem ruszyliśmy w centralne rejony kraju do położonego w górach Kandy. Tam skorzystaliśmy z usług prawdziwego CS rekordzisty, niejakiego Bena, który przez kilka miesięcy swej gościnnej działalności zdążył przyjąć ponad 100 osób z całego świata. W domu Bena doszło do różnych dziwnych zdarzeń w następstwie, których byliśmy zmuszeni opuścić to miejsce. W między czasie poznaliśmy dwie koleżanki - Korr rodem z Chin i Daszę z Ukrainy. Trochę z nimi imprezowaliśmy, a potem z powodu tragicznej pogody w górach pojechaliśmy na wybrzeże. Dasza opuściła nas bardzo szybko i popłynęła na Malediwy, natomiast Chinka pojechała z nami do znanego kurortu zwanego Unawatuna i nawet dzieliła z nami pokój, lecz kiedy wyszliśmy się rozejrzeć po okolicy spakowała się i uciekła pozostawiając list pożegnalny i kasę za pokój. Jej działania nie były dla nas do końca zrozumiale.
Następnego dnia wolni od chińskiego ciężaru dotarliśmy do uroczej plaży Mirisa, gdzie spędziliśmy kilka dni nie robiąc nic szczególnego. Następnie ponownie odwiedziliśmy Colombo w celu odebrania indyjskiej wizy. Od czasu złożenia paszportów do ich odebrania mieliśmy jedynie osiem godzin zegarowych. Ten czas pędziliśmy na jedzeniu, piciu i wizycie w kinie. Film delikatnie mówiąc był całkiem do dupy. Ze stolicy trafiliśmy do Hikkaduwy, drogiego kurortu pełnego starych niemieckich turystów i innych dziwolągów. Wypożyczyliśmy tam motocykle i niczym łasice w czasie łasicowych godów ruszyliśmy eksplorować srilańskie przestrzenie.
Problem był jeden, ale za to bardzo dokuczliwy. Opad atmosferyczny zwany potocznie deszczem towarzyszył nam niemal w każdej chwili pobytu w tym pięknym kraju. Jednak dzielne z nas chłopaki i mimo deszczowej aury pokonywaliśmy kolejne kilometry cejlońskich dróg. Najpierw pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża i zatrzymaliśmy się w Arugambay, gdzie było nudno i deszczowo, dlatego szybko się zwinęliśmy i ruszyliśmy w centralne górzyste rejony kraju. Po drodze mijaliśmy ogromne obszary dotknięte powodzią, poza tym zarwane drogi osuwiska błotne i tym podobne rzeczy. Niestety deszcz i mgła bardzo ograniczała widoczność, wiec nie było nam dane podziwiać piękna krajobrazów w całej okazałosci.
Dotarliśmy do położonego wysoko w górach miasteczka Haputale, było zimno i oczywiście padało, wiec w celu rozgrzania się zamknęliśmy się w pustym klimatycznym guesthausie z butelkami araku i czekaliśmy z nadzieja na to, że pojawią się jacyś turyści i do nas dołączą. Bozia wysłuchała naszych próśb i w końcu zjawili się prawdziwi ludzie, para z Holandii i mała Koreanka. Za naszą namową dołączyli do nas i zrobiło się sympatycznie. Następnego ranka na naszych gwiezdnych rumakach podążyliśmy dalej zabierając ze sobą Koreankę o dźwięcznym imieniu Yeonkyoung. Była ona bardzo zadowolona, że mogła z nami śmigać po srilańskich drogach oraz bezdrożach.
Cały czas padało, a kiedy przestało to też padało, potem jeszcze trochę padało. Opętani duchem deszczowej aury podziwialiśmy herbaciane pola i górskie krajobrazy ograniczone znacznie przez fatalną widoczność. Po kilku dniach szwendania się po górskich szlakach zdecydowaliśmy się zjechać na wybrzeże do Hikkaduwy i oddać motocykle. Następnie Sebaka postanowił odłączyć się od ekipy i podążyć swoja własna sebakową ścieżką. Natomiast Pietrzyk z Koreanka pojechali plażować do Mirisy. Następnie udali się do Hampantuty, ich motywy i działania nie są do końca jasne. Sprawą ma się zająć specjalna komisja powołana specjalnie do takich spraw.
Sebaka pozostał w Hikkaduwie mając nadzieję na odnalezienie miejsca spotkań wielonarodowej młodzieży, a nie tylko Niemców w wieku emerytalnym. Po kilku kilometrach marszu wzdłuż plaży natknął się na guesthouse, w którym mógł się zatrzymać za darmo. Jedynym warunkiem było spanie na leżaku na plaży. Już pierwszej nocy rozwinęła się całkiem przyzwoita impreza trwająca do wczesnych godzin porannych. Jednak tego co wydarzy się dnia kolejnego nikt się nie spodziewał. Przynajmniej nie Sebaka. Otóż w barze sąsiednim zorganizowano imprezę istnie masową. Zjawiła się przeszło setka ludzi z całego turystycznego przybytku zwanego Hikkaduwą. Jeszcze o 9 rano obserwowano tańce ostatnich niedobitków. Wydarzyło się kilka ekscesów jakie to zwykle się dzieją w miejscu spotkań podstarzałej młodzieży. Wesoły Ukrainiec uderzył czołem o rafę koralową wracając z orzeźwiającej kąpieli a bezpruderyjny Brytyjczyk usnął na stole z opuszczonymi gaciami.
W międzyczasie pogoda znacznie się poprawiła, co skłoniło Sebakę do powrotu w górzyste rejony kraju na wypożyczonym skuterze. Przez pierwsze kilka godzin jazda była istnie bajeczna. Po jakims czasie rozpętało się piekło, osuwiska ziemne zablokowały na tyle skutecznie drogę, że przejazd był niemożliwy. Trzeba było skorzystać z morderczego objazdu prowadzącego przez górzyste ostępy. Wprawiony w bojach Sebaka dzielnie pokonał napotkane trudności mało nie tracąc przy tym resztek zmysłów. Wysiłek opłacił się jednak i Haputale przywitało Sebakę swoimi wdziękami. Kolejne słoneczne dni pozwoliły z radością w sercu przemierzać kraj na TVS 90 cc, w którym urwał się w końcu tłumik i brzmiał jak rasowy rally.
Po tygodniu rozłąki Pietrzyk i Sebaka ponownie się spotkali, połączyli swe moce i bardzo szybko niczym pies w górskim potoku podążyli na lotnisko decydując się na lot do Chennai. Niektórzy nawet twierdzą, ze to w Indiach, a co najdziwniejsze mają rację….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz