Portowe miasto Donghe przywitało nas rzęsistym deszczem. Już bez naszych ukochanych motocykli szliśmy trochę zagubieni przez miasto i szukaliśmy dogodnego miejsca do łapania stopa w kierunku Seulu. Po drodze zaszliśmy do knajpy i zjedliśmy tradycyjną koreańską zupę z owoców morza, posiłek był ponad przeciętnie pikantny. Sprawił, że nasze twarze stały się czerwone, a z oczu leciały łzy. Kiedy już znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu i zaczęliśmy machać rączkami w celu zatrzymania samochodu, to okazało się, że sprawa nie jest taka prosta. Co prawda udało się zatrzymać kilka samochodów, ale dogadać się z szoferami to już nie za bardzo. Po jakiejś godzinie przyjechała policja, wsadzili nas do radiowozu, podarowali napoje gazowane i odwieźli na dworzec autobusowy. Dalej pojechaliśmy już autobusem.
W Seulu zamieszkaliśmy u niejakiej Dżejli – bardzo sympatycznej nauczycielki angielskiego. Tak się dobrze jakoś złożyło, że następnego dnia, a właściwie nocy ów dziewczyna zabiera nas na wycieczkę w góry. Czterdziesto osobowa grupa składająca sie głownie z nauczycieli angielskiego ( Kanadyjczyków, Amerykanów itd.) Ruszyliśmy w nocy wynajętym autobusem. Na miejsce startowe dotarliśmy nad ranem i poszliśmy w góry. Po kilku godzinach udało się zdobyć najwyższy szczyt kraju, 1700 metrów! Następnie schodziliśmy ze szczytu kilka godzin mijając po drodze przepiękny górski park narodowy przypominający nieco słowacki raj. Po kilkunastu godzinach marszu dotarliśmy do autobusu, który zawiózł nas do pensjonatu umiejscowionego tuż przy plaży. Zaczęła się impreza alkoholowa połączona z grillem, na stołach pojawił się boczek, krewetki, grzyby, kiszona kapusta i różnokolorowe warzywa. Ponad to piwo, sodzju (taka słaba 20% koreańska wódka), dwie flaszki rosyjskiej wódki, którą przemyciliśmy z Władywostoku. Bardzo szybko staliśmy się maskotkami imprezy, każdy chciał się z nami napić, pogadać, pogłaskać itd. Zabawa przeniosła się na plażę i trwała do rana. Na koniec musieliśmy ewakuować z plaży pewnego Kanadyjczyka, który to z nadmiaru wypitego alkoholu nie mógł się poruszać o własnych siłach. Następny dzień spędziliśmy na plaży, rozegraliśmy mecz plażowej piłki nożnej Korea kontra reszta świata. Po zaciętym pojedynku, pomimo klasycznego hat trica strzelonego przez Pietrzyka, polegliśmy na azjatyckim piaszczystym polu bitwy. Jednak wygrana drużyna z Korei pd. obdarowała nas piwem i szybko zapomnieliśmy o bolesnej klęsce. Po plażowych zabawach nadszedł czas powrotu, na tyłach autobusu jak to zwykle bywa zebrała się cała śmietanka wycieczki, zaczęło się picie koreańskiej wódki, śpiewy i nad wyraz inteligentne rozmowy. Nie wiedzieć, czemu, dwustukilometrowy odcinek drogi pokonaliśmy w czasie około 8 godz.
Po powrocie mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie Seulu. Miasto odznacza się ultra nowoczesną infrastrukturą, przypomina trochę Łowicz, a nawet Nowe Łupki. Metro jest większe od tego warszawskiego, a wszystko jest jakies takie duże i czyste. Pewnego wieczoru zrobiliśmy naszej koreańskiej koleżance kolację. Menu wyglądało następująco - naleśniki z serem i grzybami oraz krem z brokułów, dziewczę było zachwycone tą całą wyżerką. Atmosfera też była bardzo miła. Kolejnego dnia chcąc wysłać pocztówki z tego ciekawego państwa usilenie szukaliśmy poczty. Zapytaliśmy się pewnego człowieka o najbliższy taki urząd. Mężczyzna okazał się bogatym biznesmenem i kompletnym idiotą. Zabrał nas taksówką do hotelu Hilton cały czas twierdząc, że są prostsze sposoby na wysłanie pocztówki niż pośrednictwo poczty. Mówił nam, że na poczcie nie był kilak lat, bo ma od tego ludzi. W Hiltonie wypiliśmy bardzo dobrą kawę, potem dostaliśmy pocztówki reklamujące ten luksusowy hotel. Potem zdziwieni całą sytuacją oddaliliśmy się autobusem w towarzystwie naszego dobroczyńcy. Pożegnaliśmy się z tym dziwolągiem, który chciał pomóc, ale jednak zaszkodził. Kartek nie wysłaliśmy, ponieważ zabrakło czasu. Morał z tego taki, że jak chcesz wysłać kartkę to idź na pocztę, a nie do Hiltona m celem bez jakimś pajacem.
Podjęliśmy decyzję, że naszym następnym podróżniczym celem będzie Indonezja, wiec szybko polecieliśmy na Bali.
czwartek, 9 grudnia 2010
Korea Południowa
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz