Hej cześć to znowu my! Nadajmy prosto ze stolicy Malezji – Kuala Lumpur! A tu prawdziwy jarmark cudów i jeszcze więcej niespodzianek, ale to wszytko później! Wróćmy do początku, w KL wylądowaliśmy normalnie na płycie lotniska, pilot spisał się na medal, ale niestety obyło się bez oklasków. Następnie bez niczyjej pomocy wsiedliśmy do autobusu i podążyliśmy w stronę centrum gdzie czekały na nas sztuczne różowe króliki.
Dużo kolorowych świateł i wysokich budynków wywoływał u nas stan nieskończonego wprost szczęścia. Uśmiechnięci i roześmiani podniebną kualalumpurską kolejka udaliśmy się na spotkanie bardzo dobrym Chińczykiem, który to zaoferował nocleg w bardzo komfortowych warunkach. No w takim wypadku nie pozostało nam nic tylko ucieszyć się do granic wytrzymałości. Nowo poznany kolega dał nam klucze do chaty i miał nas w przysłowiowej dupie, ale o to nam właśnie chodziło. Radośnie kicaliśmy sobie po tym pięknym mieście zajadając się pysznościami w hinduskich restauracjach. Pewnego jakże pięknego dnia siedzieliśmy w taniej, lecz urokliwej ciapatej knajpie, aż tu nagle przyszedł sobie premier Malezji wraz ze swą świtą, a za nim fotoreporterzy i dziennikarze. Nawet zamienił z nami kilka słow. Nie było by w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że przez to całe zamieszanie nie mogliśmy domówić kolejnej porcji wspaniałego kurczaka. Pewnie myślicie, że posmutnieliśmy? Nic bardziej mylnego, ta cała sytuacja wprawiła nas w ekstazę szczęścia. To nie koniec niespodzianek. Jakby tego było mało, w mieście odbywał się akurat hinduski festiwal - Thaipusam
Widok był dość niecodzienny, setki pielgrzymów szło ulicami miasta. Charakteryzowali się ciekawym ubiorem, większość z nich miała przekłute hakami plecy. Na hakach były zawieszone owoce, kwiaty, dzwonki i jeszcze wiele innych dziwnych rzeczy. Pielgrzymi znajdowali się w stanie transu i dość nietypowo się zachowywali. Interesujące były zwłaszcza ich miny, często wymachiwali przekłutymi językami, z których sączyła się krew. Festiwal opuściliśmy ze smutkiem, który przerodził się w małe nasionko, z którego wyrosło drzewko szczęścia.
Jeżeli chodzi o sprawę piwa…Z racji tego, że Malezja to kraj muzułmański, ten złoty trunek do najtańszych nie należy. Za 0, 6 litra trzeba zapłacić około 15 zł. Jednak szczęcie nas nie opuszcza nawet w tak dramatycznych chwilach. Cwani chińscy sklepikarze przechytrzyli malezyjskie prawo celne. Jak twierdzą tysiące puszek piwa codziennie zostaje wyrzucone przez morze na plażę Borneo, dziwnym trafem plaże te znajdują się blisko filipin, gdzie piwo jest dużo tańsze. Piwo znalezione jest nieopodatkowane, a przez to o połowę tańsze, znaleźć je można w chińskich sklepach. Z tej prostej przyczyny nic nam nie szkodzi powiedzieć, że jesteśmy zadowoleni.
Zawitaliśmy do polskiej ambasady, gdzie Pietrzyk aplikował o paszport tymczasowy, gdyż paszport dotychczasowy nie mógł się pochwalić przed innymi paszportami wolnymi kartkami. Na gali paszportów w konkurencji „wolne kartki” zajął ostatnie miejsce. W tej chwili użytkownik paszportowy Pietrzyński może pochwalić się paszportem nowym siedmiostronicowym. Doszło nawet do takiej sytuacji, że dyplomata o imieniu Robert poznany w ambasadzie zaaranżował piwne spotkanie i zapoznał nas ze wszystkimi najważniejszymi dyplomatycznymi tajemnicami. Spotkanie było nieoficjalne i ściśle tajne, z tego, co wiemy minister Sikorski nie wie nic o sprawie.
Może się obrazicie, ale kiedy nadszedł czas rozstania z Kl, to najzwyczajniej w świecie polecieliśmy do Colombo, a to przecież stolica Sri Lanki. Sami nie jesteśmy w stanie wyjaśnić, dlaczego tak zdecydowaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz