wtorek, 31 maja 2011

Koktajl indyjsko – malezyjski wstrząśnięty pomieszany….


 Indie przywitały nas deszczem, albo to deszcz przywitał nas Indiami, już nie pamiętamy. Z granicy nepalsko - indyjskiej pojechaliśmy do położonego w górach miasteczka Darjeeling. Miejsce to słynie przede wszystkim z możliwości podziwiania wspaniałej panoramy Himalajów. Niestety pogoda nam nie dopisała i wszechotaczająca gęsta agresywna mgła ograniczała widoczność dosłownie do kilku metrów, oglądanie gór bez widoku na nie mija się z celem. Po raz kolejny pogoda pokrzyżowała nasze niecne plany podglądania nagich szczytów, w takim wypadku postanowiliśmy przenieść na się na kilka dni do Kalkuty. Po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że tego samego dnia odbywa się finał mistrzostw świata w krykiecie. Mecz oglądaliśmy na specjalnym telebimie, który był zwykłym telewizorem wystawionym przez miejscowego sklepikarza obuwia. Sri – Lanka podejmowała Indie, jak na krykieta przystało mecz był mało emocjonujący, niemal wszyscy sądzili, że Sri Lanka wygra, gdyż miała ogromną przewagę od samego początku. Zrezygnowani hindusi stracili wiarę i ze spokojem czekali na porażkę swoich krykiecianych pupili. Po kilu godzinach gry przy ostatniej piłce wydarzyło się cos niesamowitego, nie znamy do końca zasad krykieta, a właściwie od początku nie znamy, ale jakoś tak wyszło, że to ostatnie momenty zdecydowały o zwycięstwie skazanych na porażkę hindusów. To co działo się potem przebija nawet popularność Rudiego Shuberta  w swej szczytowej formie. Na ulicę Kalkuty wyszły tłumy kibiców, kozy, kury, świniaki i inne zwierzęta domowe i łowne. Kłusownicy mieli pełne ręce roboty. Nie nadążano w ustawianiu wnyków i sideł  Szaleństwo trwało do rana, również my, jako wielcy kibice krykieta celebrowaliśmy wraz z tłumem ogromy sukces Indii, (pomijając fakt, ze kibicowaliśmy Sri – lance.) Czas w Kalkucie spędzaliśmy na relaksie, poważnych rozmowach o motylach i ich życiu intymnym oraz o sensie życia w znaczeniu czysto nie biologicznym. Poza tym integrowaliśmy się z miejscowymi (głównie z Indii) i turystami (głównie z Hiszpanii, Izraela, Japonii).

W końcu nadszedł dzień pożegnania z krajem curry, spakowaliśmy więc plecaczki i ruszyliśmy na lotnisko, a potem wyczarterowaną awionetką prosto do Kuala Lumpur.

W stolicy Malezji przygarnęła nas dziewczyna o imieniu Shanice mieszkająca w centrum KL. Z okna jej apartamentu mogliśmy podziwiać Petronas Twin Towers. Nasza nowa koleżanka gościła również parę podróżników z Rosji, Aleksa i Aleksa. Jako bracia Słowianie szybko się zintegrowaliśmy. Całkiem niespodziewanie załapaliśmy się na wyścig formuły 1 - GP Malezji. Zasiedliśmy na trybunie, gdzie cena biletu dla zwykłego śmiertelnika to ok. 400 zł, jednak nam po raz kolejny udało się coś uknuć - Aleks & Aleks kupili u tzw. koników tańsze bilety i zaproponowali nam, ze możemy wszyscy wejść na tor korzystając tylko z ich wejściówek. Udało się bez żadnych problemów i za ok. 60 zł od główki weszliśmy na wyścig. Wrażenia z wyścigu już nie są tak ciekawe jak sama procedura wtargnięcia na GP, przede wszystkim jest bardzo, ale to bardzo głośno, a emocje z samego oglądania ścigania delikatnie mówiąc średnie. Podczas wyścigu spotkaliśmy nawet kilkoro polskich kibiców z transparentami na cześć Roberta Kubicy, który niestety nie może w tym sezonie uczestniczyć w wyścigach.

Dużo czasu spędzaliśmy u Shanice z tego względu iż usilnie oferowała nam bardzo dobrze zaopatrzony barek. Po raz kolejny trafiliśmy z akomodacją delikatnie mówiąc nie najgorzej. W KL wybraliśmy się  jeszcze do polskiej ambasady gdzie Pietrzyk odebrał swój nowy lśniący, pachnący truskawkami i bitą śmietaną paszport Rzeczypospolitej Polskiej i od tej pory może swobodnie przekraczać granice! Przy okazji wręczono nam zaproszenia na imprezę organizowaną na cześć uczczenia konstytucji 3-go maja. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, jaki wpływ na nasze dalsze poczynania będzie miała ta mała karteczka, ale o tym w przyszłych postach.

 W KL spotkała nas jeszcze jedna ciekawa przygoda, mianowicie Shanice, u której nocowaliśmy zabrała nas na fashion show, które sama organizowała w jednym z dużych centrów handlowych. Ładne modelki, bardzo dobra muzyka i darmowe piwo to chyba najważniejsze szczegóły, które sprawiły że bardzo nam się tam podobało. Niestety z imprezy musieliśmy się przedwcześnie ulotnić i w celu transferu na lotnisko, a stamtąd polecieliśmy wprost do Manili – miasto będące oficjalną stolicą Filipin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz