Eksplorację Nepalu rozpoczęliśmy autostopem, z indyjskiej granicy udało się złapać okazję aż do samego Katmandu. Stolica Nepalu nie obfituje w atrakcje, poza tym jest zatłoczona, głośna i pełna tandetnych sklepów z podróbkami ciuchów outdorowych. Pocieszającym faktem jest, że poznaliśmy tam pana, który przedstawiał się jako „farmer”, który za niewielkie pieniądze udostępnił nam takie śmieszne rośliny podobne trochę do kotów. Po zażyciu rośliny na hotelowej zasłonce zaczęły pojawiać się postacie z kreskówek i historie, które na co dzień nie zamieszkują takich miejsc. Sebaka nawet odważył się narysować kilkoro bajkowych bohaterów w podróżnym notesie, jest to niepodważalny dowód na to, że bajkowe postacie czasami pojawiają się w życiu codziennym i mogą w nim sporo namieszać.
W Katmandu nawiązaliśmy telefoniczny kontakt z poznaną i znana już na naszym blogu parą polako-rodaków, Rafałkiem i Ewuńką. Okazało się, że znajdują się w pobliżu i nie minęły dwa dni, a już się spotkaliśmy. Czas spędzaliśmy głownie na zakupach, delektowaniu się wykwintnymi, samodzielnie przygotowanymi śniadaniami i intensywnym przygotowaniu do trekkingu. Kupiliśmy niezbędny sprzęt - były to śpiworki, czapki, rękawiczki, kalesony, witaminy i inne niezbędne w górach gadżety. Zakupiliśmy również benzynową kuchenkę produkcji rosyjskiej, ale szybko okazało się, że jej jakość odbiega od normy ISO 9001, więc zwróciliśmy to post radzieckie cudo następnego dnia i zakupiliśmy nową – gazową, tym razem południowokoreańską. Jedną z większych atrakcji, które spotkały nas w stolicy było hucznie obchodzone swięto Shivaratri. Tłumy pielgrzymów w ten jedyny dzień raz w roku mogą bez obaw oddawać się paleniu haszyszu, aby uczcić rocznicę narodzin Shivy.
Po kilku dniach spędzonych w Katmandu ruszyliśmy wraz z naszymi pantomimicznymi kucami autostopem do Pokhary. Podróżowanie po Nepalu na tzw. okazję jest bardzo proste, dużo szybsze i bardziej komfortowe niż transport publiczny. W Pokharze zabawiliśmy kilka dni robiąc to samo, co w Katmandu, bywało śmiesznie, czasami nawet bardzo. Bywało smutno, ale nie bardzo. Nadszedł czas, kiedy psychicznie byliśmy gotowi rozpocząć trekking, było to trudne zwłaszcza dla żeńskiej części naszej ekipy. Mała dziewczynka o pyzatej buzi, znana jako Ewa nie lubi podchodzić pod górę. Ewa jest na tyle bystra, że trekking w Himalajach bez chwili zwłoki skojarzyła z podchodzeniem pod górę, zatem nieco kaprysiła. Jednak za namową swego przyszłego męża i ojca gromadki dzieci – Rafałka, zdecydowała się na tą przeklętą przeprawę.
Wybraliśmy trekking wokoło masywu ośmiotysięcznika Annapurna. Po załatwieniu wszystkich potrzebnych pozwoleń i formalności ruszyliśmy autostopem do Besisahar, czyli miejsca gdzie przeciętny miś turystyczny zaczyna trekking. Zaczęliśmy na wysokości
Kiedy doszliśmy do Manangu (największej wioski na trasie), postanowiliśmy odbić nieco z trasy aby zobaczyć jedno z najwyżej położonych jezior na świecie – Tilicho Lake. Nasi milusińscy postanowili obejść się smakiem. Na początku trasa była lekka, łatwa i przyjemna, ale wraz ze wzrostem wysokości zaczęło się robić stromo, ciężko, nieprzyjemnie. Bardzo silny wiatr oraz miejscami głęboki śnieg, sięgający niekiedy po kolana przysporzył nam nieco kłopotów. Nad jeziorem rozłożyliśmy koc i wyłożyliśmy jajka na twardo z wiklinowego kosza, przytarganego z dołu, na takie klepsydry, podkładki pod jajka aby się nie przewracały. Szczerze mówiąc spędziliśmy tam jedynie kilka sekund, ponieważ nie dało się za bardzo oddychać, huraganowy wiatr wtłaczał powietrze do płuc i nie pozwalał na wydech. Zachodziła zatem realna groźba tzw. nadtlenienia organizmu. Jezioro nie wyglądało zbyt imponująco, ponieważ było całkowicie skute lodem i przykryte śniegiem. Po zdobyciu celu, wróciliśmy do Manangu gdzie wcześniej zostawiliśmy trochę rzeczy. Poza brudnymi ciuchami przekazano nam list od samego Rafała Zaremby i panny Kiełszni. W liście napisali, że niestety Ewa źle się poczuła w kolejnej miejscowości na trasie zwanej Yak Karka i nie mogła oddychać, jest to spory problem, gdyż brak oddechu może powodować pewne powikłania. Postanowili zatem zawrócić i niestety nie udało im się pokonać przełęczy Thorong La. Byli blisko, jakże blisko, byli oj blisko, a jednak jakże daleko. Nie myślcie tylko, że to koniec polsko polskiej przyjaźni. Pawi i Sebek szczęśliwie pokonali przełęcz i cisnęli dalej rozkoszując się himalajskimi widokami. Pewnego razu w pewnym miejscu o pewnej porze zdarzyło się cos dziwnego. Mieliśmy ze sobą sporo zieleniny zwanej również włoszczyzną, która wdychana nie dawała spodziewanego efektu. Pietrzyk wpadł na znakomity pomysł i usmażył rośliny na maśle dodając mleko w proszku i skruszone ciastko. Wyszła z tego niewyobrażalnie niesmaczna maź, którą to szybko zjedliśmy. Po jakichś dwóch godzinach substancje czynne zadziałały na nasze wychudzone organizmy. Głównym skutkiem zjedzenia magicznego ciastka był szaleńczy śmiech trwający kilka godzin. Ciekawą rzeczą było również skonstruowanie przez Sebakę lisa. Stworzył on to zwierze przyklejając do garnka typu rondel, papierowe wąsy imitujące wąsy lisie. W ten sposób zwierze ożyło w naszych umysłach. Po kilkugodzinnej rozmowie z aluminiowym lisem nie dowiedzieliśmy się niczego szczególnego. Kolejnym zdarzeniem tamtego wieczoru był atak obcych, którzy przyssali się do okna i chcieli nasz szpiegować. Poza tym Pietrzyk nie poznawał Sebaki, nic w tym dziwnego, ponieważ jego twarz bardzo szybko się zmieniała. Po dłuższym czasie lis znowu stał się aluminiowym garnkiem, obcy odczepił się od okna, a Sebaki twarz wyglądała jak dawniej. Mamy taką radę- uważajcie, co jecie, bo to może zmienić wasze odbieranie rzeczywistości.
Podczas trekkingu zdarzyło nam się spróbować lokalnego alkoholu zwanego „aplle brandy”. jest to prawdopodobnie najgorszy alkohol na świecie, po niewielkiej dawce obudziliśmy się w środku nocy wyjąc z powodu tzw. zgagi. Rada – nie pij apple brandy, jeżeli chociaż trochę się szanujesz.
Szliśmy i szliśmy, powoli zbliżaliśmy się do końca trekkingu. Czasami, jeżeli była taka możliwość podjeżdżaliśmy stopem. W końcu po ponad dwóch tygodniach górskich przepraw dotarliśmy do Pokhary, gdzie czekali na nas Ewa i Rafał!!! Jak niegdyś bardzo miło spędziliśmy czas na medytacjach, po czym udaliśmy się na stopa w kierunku Indii. Udało nam się złapać ciężarówkę, która zabrała nas na samą granicę w miejscowości Kakarbita i tak zakończyła się nasza przygoda z Nepalem. Skutkiem nepalskich wojaży był spory ubytek wagi u osobnika Królikiewicz. Ten niemały typ, którego pamiętacie, jako Sebakę, już nie istnieje. Waga poniżej
Chciałam powiedzieć tylko, że OK, może jestem trochę przy sobie, ale na pewno nie jestem pyzata. I nie wiem, czemu nie został opisany taniec w maśle, autor chyba celowo wybiera schlebiające sobie historie.
OdpowiedzUsuńTaniec w masle nie został opisany z powodów kulturowo - etycznych! A pyzatosć droga Ewo to rzecz ludzka:)
OdpowiedzUsuń