niedziela, 6 listopada 2011

Rosja część druga

Tuwa


Z Krasnojarska udaliśmy się w kierunku stolicy autonomicznej republiki Tuwy. Po drodze Sebaka usłyszał niepokojący dźwięk wydobywający się z motocykla. Jak się okazało zębatka zadnia straciła zęby, a że zęby w zębatce to rzecz ważna, powinien o tym wiedzieć każdy wielbiciel i znawca zębatek motocyklowych. Z ponad czterdziestu ząbków pozostało jedynie cztery. W pierwszej chwili wpadliśmy na pomysł zastąpienia brakujących ząbków, ząbkami czosnku ale po dłuższym zastanowieniu ta błyskotliwa koncepcja upadła. Do stolicy – Kyzyla, udało się jakoś dojechać, korzystając z narzędzi tamtejszego warsztatu samochodowego zabraliśmy się do wymiany zębatki oraz łańcucha, który również chylił się ku krańcowi swego łańcuszego życia. Kyzyl uchodzi za miasto niebezpieczne, więc żeby nie kusić losu, tuż po remoncie wyjechaliśmy za miasto.

Kiedy odpoczywaliśmy spijając łapczywie zimne piwo, podjechał miejscowy tuwińczyk wraz z rodziną, zadał szereg standardowych pytań dotyczących nas i motocykli, a następnie podarował nam koreańską, nieco zdezelowaną kuchenkę gazową. Bardzo się ucieszyliśmy, gdyż nasza stara radziecka kuchenka benzynowa odmówiła posłuszeństwa i została posłana do lamusa techniki. Ów miły człowiek zaprosił nas do swej rodzimej wioski. Zostaliśmy poczęstowani kwaśnym mlekiem, chlebem oraz gęstą śmietaną. Byliśmy też naocznymi świadkami zarzynania przedstawiciela bydła rogatego w postaci krowy. Z poderżniętej szyi zwierzęcia wypłynęło około 10 litrów krwi, z której to miejscowe kobiety zaczęły robić coś w rodzaju kaszanki. Natomiast my dostaliśmy w prezencie trochę wołowej wątróbki oraz gąbczasty, mięsno-tłuszczowy twór, którego nie potrafimy fachowo nazwać. Po miłej gościnie pojechaliśmy nad pobliskie jezioro. Widok wprost niewyobrażalny, krajobraz przypominający pobliską Mongolię. Cudowne góry i stepowy charakter pejzażu dla kontrastu nasycony zielenią wzbudzał w nas tak pozytywne emocje, że w pewnym momencie na zazwyczaj smutnych twarzach pojawił się ledwo widoczny grymas, który niektórzy mogliby skojarzyć z uśmiechem. Nad tym pięknym akwenem rozbiliśmy obóz iście cygański, na kolację przygotowaliśmy wątróbkę z grilla. Niestety nie mieliśmy odwagi zjeść gąbczastego tłustego tworu bo na sam jego widok robiło się niedobrze. Nawet najznakomitsze musztardy i chrzany nie zdołały by nas nakłonić do zmiany decyzji. Stał się pokarmem dla pobliskich stworzeń, stworów i potworów. Kolejnego ranka wpadliśmy na genialny pomysł rzucania kulkami chlebowymi do góry, co wywołało przylot i żer kilkudziesięciu ptaków drapieżnych na kształt orła czy myszołowa, które to krążyły nad nami wzbudzając strach, grozę, lęk, przerażenie, a nawet trwogę!!! Na szczęście ptaki nas oszczędziły, skończyło się na paru zadrapaniach i płytkich, acz bolesnych dziobnięciach z których sączyła się ropa oraz osocze.



Jezus i inne cuda

Opuszczając Tuwę, udaliśmy się w kierunku miejscowości Petropavlovka, gdzie według informacji uzyskanej kilka miesięcy wcześniej mieszkała Tania Usova – malarka, którą poznaliśmy w pociągu do Kalkuty i spędziliśmy razem kilka dni. Postanowiliśmy ją odnaleźć w tej syberyjskiej czeluści przeplatanej z otchłanią. Kiedy dotarliśmy do wioski dowiedzieliśmy się od miejscowego hipisa, że zmieniła miejsce zamieszkania i stacjonuje w oddalonej o kilka kilometrów Czeremszance. Po dotarciu na miejsce zaskoczyliśmy kobietę w jej własnym mieszkaniu. Na początku nas nie poznała ale ale ale dlaczego? Tego nie wie nikt, może cierpi na chroniczny syndrom zapominania twarzy albo coś w tym rodzaju, albo po prostu przestraszyła się wychudzonych dziwnych twarzy. Tania nie miała czasu się nami zajmować, gdyż jest artystką i właśnie przygotowywała się do festiwalu etnicznego malując obrazy i szyjąc szmatki, które sprzedawała na festiwalowych targach. Odesłała nas do oddalonej o kilka kilometrów wioski – Gulajevki, gdzie czekał na nas jej znajomy hipis – Pasza wraz z żona Svetą. To że rosyjska gościnność nie zna granic już zdążyliśmy się przekonać, ale w tym przypadku było naprawdę wyjątkowo, byliśmy wciągnięci w bezkres gościnnych przestworzy. Nie było co prawda alkoholu, co w rosyjskich realiach brzmi co najmniej niedorzecznie, ale byliśmy regularnie tuczeni pysznym swojskim jedzeniem i przez parę dni przybraliśmy kilka kilogramów. Z miejscowych atrakcji należy wspomnieć o grzybobraniu. Otóż przez około 15 minut udało nam się zebrać kilka siatek grzybów, z których Sveta przygotowała pyszną zupę. Poza tym odwiedziliśmy mieszkające we wiosce starsze niemieckie małżeństwo. Ludzie ci zdecydowali się mieszkać na środku Syberii by żyć bliżej swojego mesjasza. Byli bowiem wyznawcami „Visariona”, o tej dziwnej Religi i jej wyznawcach wspomnimy poniżej.

Nadszedł dzień, w którym zdecydowaliśmy nie na bardzo poważny krok w naszej wyprawie, pojechaliśmy do „Visarionów”, czyli mieszkańców wioski o nazwie „Miasto Słońca”, różniącej się znacznie od typowych rosyjskich wsi. Osadę tą zamieszkują ludzie wyznający religie przekazywaną im przez Sergieja Toroga. Człowiek ten uważany za inkarnacje Jezusa Chrystusa. Jego historia wygląda nieco zabawnie, było on bowiem policjantem drogówki, następnie został wyrzucony z pracy. Po jakimś czasie doznał cudownego oświecenia i ruszył na środek Syberii aby budować nową wiarę. Religia, którą stworzył to połączenie chrześcijaństwa i buddyzmu. Sjergiej wraz z grupą swoich wiernych zaczął budować idealne „miasto”. Nietypowe domy, ołtarze, posążki, sanktuarium a wszystko to ułożone w idealnym porządku. Mieszkańcy osady to delikatnie mówiąc ludzie dziwni, pomijając fakt że nie jedzą mięsa, nie palą papierosów i nie piją alkoholu bo to jeszcze można było by zrozumieć. Ludzie, którzy zachorują nie udają się do lekarza czy szpitala, tylko modlą się i liczą na łaskę swojego nauczyciela. Próżno tu szukać sklepu, mieszkańcy nie używają również pieniędzy. Jednak ciężko sobie wyobrazić, jak to możliwe, że wykształceni ludzie (80% mieszkańców posiada wyższe wykształcenie, dodajmy, że nie są to inżynierowie a raczej absolwenci akademii sztuk pięknych czy szkół muzycznych, może to tłumaczy to całe zamieszanie) mogą wierzyć w cuda opowiadane przez byłego policjanta drogówki.

Jak na ironie losu, w dniu w którym odwiedziliśmy „visarionów” Pietrzyk obchodził swoje 28 urodziny. Nawet się piwa nie napił biedak, gdyż to surowo wzbronione, a nawet jakby chciał po kryjomu to i tak by nie kupił bo sklepu w pobliżu nie było. Jakby ktoś wpadł na idiotyczny pomysł wyprawiania urodzin właśnie w tym miejscu to szczerze nie polecamy.


Festiwal Sajańskie Kalco!

W pobliżu miasta Szuszenskoje, odbywa się festiwal muzyki etnicznej. Miejsce w którym jest organizowany słynie z magicznej mocy przekazywanej przez prastare kamienne kręgi, których w okolicy jest multum. My żadnej mocy nie czuliśmy, choć Sebaka twierdzi, że jego motocykl jeździł ze zgaszonym silnikiem przez wiele kilometrów, a do chodzenia nie musiał używać nóg tylko unosił się tuż nad ziemią za sprawą tajemnej siły. Po dotarciu na miejsce, rozbiliśmy się na polu namiotowym i rozpoczęliśmy festiwalowe życie. Jak się szybko okazało, to syberyjskie muzyczne święto przypominało bardziej wiejski festyn niż festiwal muzyczny. Pełno było gopników (rosyjskich dresiarzy), stoiska z watą cukrową, kolorowe baloniki, paciorki indiańskie, maski afrykańskie, skaczące myszki miki itd. Wśród wszechotaczającego kiczu ciężko było zachwycać się wartościową resztką. Na miejscu spotkaliśmy się z naszą krasnojarską koleżanką Mariną (znana jako fotografdezajner), z którą to razem się szwendaliśmy. Gwiazdą imprezy miała być grupa Haydamaki, lecz te ukraińskie chłopaki nieco zawiedli i rozczarowali. Jedynymi, którzy się spisali był znany z gardłowego piania, zespół Yat-Kha, dali czadu i rozruszali imprezę. Mimo nie najwyższego poziomu bawiliśmy się dobrze, gdyż smutki topiliśmy w tradycyjnym rosyjskim roztworze.

Po festiwalu za namową Mariny udaliśmy się wraz z nią i jej znajomymi nad Jezioro Biele aby krótko lecz intensywnie biwakować w tym urokliwym i pełnym magii miejscu. Z mokrego drewna niczym wprawni skauci rozpaliliśmy ognisko i zabraliśmy się do ucztowania. Ekipa była dobrze zaopatrzona w prowiant i napoje. Było bardzo miło, zwłaszcza, że okoliczności przyrody naprawdę wyjątkowe. Do snu pięknie śpiewały wysokie zające, często mylone przez turystów z sarnami. Po imprezowej nocy zakrapianej piwem, whisky oraz winem, rześcy podążyliśmy w kierunku Omska…


W Omsku czekała na nas bardzo miła kwatera u jeszcze milszej Maszy. Dziewczyna oprócz nas gościła jeszcze Juriego z Holandii, jak się okazało był on znawcą, koneserem i miłośnikiem wódki. Szybko doszło do zaprzyjaźnienia polsko - rosyjsko - holenderskiego i rozpoczęliśmy większą degustacje przybyłych na stół trunków. Po za rozrywką nadszedł czas na wymianę zębatki w motocyklu Pietrzyka. W tym celu udaliśmy się do mechanika, u którego jakimś cudem była pasująca część. Przy okazji zauważyliśmy, że łożysko w kole jest zużyte, więc wymieniliśmy je również. Po szczęśliwym usunięciu motocyklowych usterek udaliśmy się do Maszy na daczę, letniskowy domek otoczony ogródkiem z różnobarwnymi warzywami, krzewami ozdobnymi, drzewami owocowymi i tym podobnymi cudami z zakresu mini przemysłu agrarnego. W między czasie ruszyliśmy jeszcze na wycieczkę za miasto wraz ze sporą ekipą rosyjskiej młodzieży, czyli ze znajomymi Maszy. Rozbiliśmy obóz na skraju urwistego klifu z niesamowitym widokiem na jakąś strasznie wielką rzekę.. Prawdopodobnie chodzi tu o rzekę Irtysz. Siedzieliśmy przy ognisku śpiewając rosyjskie piosenki i zajadając się grillowanym mięsem. Według prastarej tradycji rosyjskiej posiłek popiliśmy znaczną ilością wódki czystej. Pobyt w Omsku był udany, ciekawy, pełen wrażeń, nietuzinkowy i sympatyczny. Niestety czas nas naglił i zaniepokojeni jego upływem ruszyliśmy w dalszą drogę.

Następnym przystankiem na naszej rosyjskiej trasie był Nowosybirsk. Zatrzymaliśmy się u sióstr z CS, których imion nie pamiętamy, gdyż swoją żywiołową osobowością i lekceważącym stosunkiem nie zdołały nas do siebie przekonać. Było najzwyczajniej w świecie nudne jak cholera, więc następnego ranka mimo padającego deszczu kontynuowaliśmy swą podróż. Celem była Moskwa. Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, ale to stolica Federacji Rosyjskiej! W Moskwie czekali na nas znajomi zapoznani kilka miesięcy wcześniej na Sri Lance. Bardzo mili ludzie, którym zawdzięczamy załatwienie zaproszeń potrzebnych do wyrobienia wizy. Spisali się na medal, tracąc wiele cennego czasu, sprawiali nam ogromną radość. Pozwoliło to również zaoszczędzić kilkaset złotych, które musielibyśmy wydać za zaproszenia organizowane przez agencję turystyczną. Na łamach bloga dziękujemy Kirill i Maria! W stolicy musieliśmy dokonać wymiany oleju w naszych rumakach, a Pietrzyk dodatkowo zespawał sobie wał napędowy z zębatką, gdyż podczas wymiany zużytego zestawu zauważyliśmy poważne zmiany wieloklinu wałka zdawczego. W specjalnym zakładzie spawalniczym, za pomocą elektrody zespolono części w jedna nierozłączną całość. Patent tymczasowy ale najważniejsze, że działa jak należy. Po miłych imprezkach, reperacjach motorków i zwiedzaniu Moskwy w sposób alternatywny, przyszedł czas na jej opuszczenie. Udaliśmy się w kierunku Petersburga.

W Petersburgu po raz trzeci przyszło nam się spotkać z nasz kochaną Nastią, która nas ugościła w swoim petersburskim mieszkaniu. Piter różni się znacznie od reszty rosyjskich miast, w których mieliśmy przyjemność gościć. Wyróżnia się przede wszystkim piękna architekturą w stylu europejskim. Mieliśmy to szczęście, że naszym przewodnikiem po mieście była Nastia, która perfekcyjnie nam wszystko pokazała. Oczywiście poza tułaczkami w miejskich labiryntach nie zabrakło miejsca na zabawę, więc wieczorami zabawialiśmy się popijając jakże znaną i lubianą w rosyjskiej kulturze i sztuce wódkę.

Nadszedł czas decyzji...którędy wracać do domu… pod uwagę wchodziły dwie opcje. Jedną z nich była trasa prowadząca przez Łotwę, Litwę aż do ojczyzny naszej Polski. Druga opcja miała nas poprowadzić prze kraje skandynawskie, czyli przez Finlandię, Norwegię, Szwecję aż do Danii gdzie z przyczyn nie najlepszej kondycji finansów chcieliśmy zdobyć zatrudnienie. Pewnego dnia zaszliśmy do restauracji MC Donald w celu skorzystania z Internetu (bo do jakiego innego celu poza Internetem i ubikacją może służyć to miejsce). Poprzez łącza internetowe dowiedzieliśmy się nadspodziewanie szybko, że za tydzień czeka na nas ciepła posadka w duńskim magazynie! Już nie mieliśmy wątpliwości co do wyboru trasy, stało się jasne, że pociśniemy przez Skandynawie. Tego samego dnia zrobiliśmy ostatnie zakupy w Rosji, była to przede wszystkim wódka oraz trochę jedzenia. Ruszyliśmy w kierunku dzikiej północy zamieszkanej przez zacofane i biedne ludy skandynawskie.

Rosja 2 Foty



słodkowodne jezioro śródlądowe w tle


Tuwa


dziecko wrażeń głodne


spotkanie w pewnym miejscu, jak to zwykle bywa


dziecinada, dzieci, łada


szyja jako źródło bydlęcej krwi


jemu jest już wszystko jedno


młode tuwińskie matki


orłów sześć


pałatki


żaden porządny teletubiś by się nie powstydził tu zamieszkać


czy koziołek czy biedronka?


królestwo grzyby, gromada podstawczaki, klasa pieczarniaki, rząd borowikowce, rodzina borowikowate, rodzaj koźlarz


wiara czyni cuda


prawie jak Bawaria


Miasto Słońca


domek jak użytek mieszkalny


Sebaka i Saszka Lunin w Raju


dzwoń dzwoneczku


Syberia piękna jest, każdy o tym wie, ale czasem gorsza jest niż śmierć…


bułgarski wyznawca "Vissariona"


i jak tu ufać temu zwierzu!


Pani Sveta, Pietrzyk i jego urodzinowy tort!!


torcik urodzinowy


sarkastycznie smutna pani Sveta



Pasza gra na kaczce


hare Kriszna, hare rama hare rama


rozlewnoje piwo zawsze na czasie


nieboskłon


ssak nieparzystokopytny
dr Mateusz z koniem cyrkowym


co kask to obyczaj


z wódką jej do twarzy


chwilę później spadł deszcz siarki


Marta i Baszan?


miłosne drzewka kłódkowe


grzechy ludzkie


made by Pietrzyk, eaten by Kirill


Sankt Petersburg - Wenecja północy



kopułka


Niwa rzeka


to co Nastia kocha najbardziej!!!

poniedziałek, 12 września 2011

Rosja część pierwsza - nie ostatnia

Tuż po przylocie odwiedziliśmy naszych kochanych znajomych Magde i Rzeke, którzy tak samo jak pół roku temu wspaniale nas ugościli w swoim nowym przytulnym mieszkanku. Po tzw. ogarnięciu się i załatwieniu kilku spraw nadszedł czas na odebranie motocykli. Nasze dzielne Afryczki czekały w klubie motocyklowym Iron Tigers całe pół roku, okres ten wspominają jako niezbyt ciekawy, stały bowiem w magazynie przykryte szmatami i nawet się nie ruszały… w przeciwieństwie do ich właścicieli. Po wymianie opon i kilku kosmetycznych zabiegach byliśmy gotowi do kontynuowania motocyklowej przygody.

Za namową Magdy i Rzeki ruszyliśmy w okolice Slavianki, gdzie odbywała się wielka akcja sadzenia lasu organizowana przez WWF. To ze jesteśmy miłośnikami przyrody z niemieckiego <Naturfreund> wie każdy, więc sadziliśmy las z wielką pasją i ogromnym zaangażowaniem. W całym przedsięwzięciu towarzyszyła nam grupa studentów z pobliskiej szkoły szkolącej przyszłych leśników. Może zabrzmi to dziwnie, ale las sadziliśmy w lesie, było to bowiem dosadzanie lasu w już istniejącym lesie. Wtykaliśmy małe sadzonki sosny koreańskiej pośród lasu liściastego w celu zwiększenia przestrzeni życiowej dla występującego w tym rejonie lamparta. Jest to gatunek zagrożony wyginięciem, na wolności żyje około czterdziestu osobników lamparta amurskiego, na tyle mało że odnalezienie lamparciej kupy graniczy z cudem. Nie mogliśmy przecież zostawić biednych małych lamapardziątek bez domu (dom w sensie las, nie nora, dziupla czy też jama… tak jak domem dla polaków jest Polska, Anglia, Norwegia tudzież Dania). Poza sadzeniem lasów w wolnym czasie, korzystaliśmy z dobrodziejstw państwa rosyjskiego, piliśmy wiec zimną wódkę i wygrzewaliśmy się w gorącej bani. Pewnego razu doszło do skandalicznej sytuacji, po nocnej libacji Pietrzyk obudził się w nie swojej kwaterze, a Sebaka nie był w stanie podnieść się z łóżka. Zusammen do kupy nie pojechaliśmy sadzić lasu! Prawdopodobnie spowodowało to nieodwracalne zamiany w ekosystemie tajgi Primorskiego Kraju… za co serdecznie przepraszamy wszystkie mieszkające tam tygrysy, lamparty, niedźwiedzie, inne mniej spektakularne zwierzęta oraz rosnące tam drzewa, krzewy, porosty i grzyby. Więcej taka sytuacja się nie powtórzy, a my przysięgamy za wszelką cenę bronić lamparcich siedlisk na całym świecie.

Po leśnym wolontariacie wróciliśmy do Władywostoku, spakowaliśmy się na dobre i ruszyliśmy w dalsza drogę. Jechaliśmy w stronę Chabarowska, pogoda nie była najlepsza, więc postanowiliśmy zostać w miasteczku Birobidżan gdzie mogliśmy się zatrzymać u sympatycznych pary z CS. Umieścili nas w daczy (pochodzący z rosyjskiego termin oznaczający mały domek letniskowy, nierzadko otoczony działką, znajdujący się poza miastem, ale najczęściej w jego pobliżu) swoich rodziców, gdzie mogliśmy przeczekać długoterminowy deszcz. Po wspaniałej gościnie i dwóch dniach oczekiwania, pogoda się nie poprawiła, i my mimo deszczu zmuszeni byliśmy ruszyć dalej. Odziani w nowe, podarowane przez gospodarza płaszczyki przeciwdeszczowe… w strugach deszczu przemierzaliśmy kolejne mile, metry kilometry.

W drodze do Chabarowska zboczyliśmy z trasy wbijając się głęboko w dziką tajgę, aż w końcu dojechaliśmy do wioski o Krasnyj Jar. Miejsce to zamieszkują woodygatsi, czyli leśne ludki o mongoloidalnym wyrazie twarzy. Tak się złożyło, że zapomnieliśmy wyciągnąć pieniądze z bankomatu, co normalnym ludziom mogło by przeszkodzić w egzystencji. Do ludzi normalnych żaden z nasz się nie zalicza, więc problem praktycznie nie istniał. W rosyjskich lasach ciężko znaleźć bankomat, więc stwierdziliśmy że próba szukania między drzewami mija się z celem. Uznaliśmy, że najrozsądniej będzie usiąść przed sklepem spożywczym, wydać ostatnie pieniądze na piwo i czekać cierpliwie jak rozwinie się sytuacja. Jak zwykle wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych, którzy to licznie pojawiając się zadawali wiele pytań z zakresu motoryzacji, metafizyki i turystyki. Po pewnym czasie zjawiła się dwójka młodych ludzi, którzy zapytali się czy przypadkiem nie chcemy iść do klubu. Zabrzmiało to trochę dziwnie, bo ciężko było sobie wyobrazić klub w takim miejscu jak Krasnyj Jar, gdzie przysłowiowe bociany zawracają tracąc ochotę do dalszej wędrówki. Po drodze można spotkać wiele wracających na piechotę ptaków, które z opuszczonymi głowami idą i haczą dziobami o podłoże kreśląc przy tym charakterystyczne szlaczki na ziemi. Oczywiście na propozycje clubingu przystaliśmy. Początkowo zostaliśmy zaproszeni do domu, gdzie przywitała nas cała rodzina. Na stole pojawiły się niecodzienne potrawy takie jak pierogi z żubrem, żubr w dzikim czosnku, kiszona paproć, rosół z pomidorów, surowa strugana mrożona ryba i wiele innych wspaniałych, egzotycznych i nieznanych nam potraw. Poza jedzeniem nie mogło zabraknąć wódki, którą to sączyliśmy z umiarem dla dobrego trawienia. Po domowej uczcie poszliśmy do klubu gdzie były tańce, wódka i tańce… a zabawa trwała do białego rana! Następnego dnia gospodarze domu obudzili nas raptownie, gdyż stwierdzili, że nie możemy spać kiedy u nich są goście, którzy chcą nas poznać…. i napić się z nami wódki. Rosyjska gościnność nie zna granic, więc mieliśmy niemały problem aby wydostać się z tego gościnnego getta. Po kilku dniach udało nam się uciec i ruszyć w kierunku Chabarowska. Droga przebiegała spokojnie ale do czasu… Nagle na szutrowym szlaku pojawił się tygrys, który kilkukrotnie przechodził leniwie przez drogę. Byliśmy bardzo dobrze przygotowani na takie spotkanie, w naszym ekwipunku nie mogło przecież zabraknąć moskitiery na tygrysy oraz anty tygrysich drażetek. Chyba nie wzbudziliśmy jego zainteresowania bo najzwyczajniej w świecie nas olał, ale całe szczęście nie w sensie dosłownym. Mieliśmy ogromne szczęście widząc takiego zwierza, gdyż tygrys amurski należy do najrzadszych gatunków występujących na Ziemi jak i zapewne w całym wszechświecie, zostało ich zaledwie około czterystu. Z tygrysem nie utrzymujemy żadnego kontaktu, nie posiada on bowiem konta na fb co niestety uniemożliwia jakikolwiek chaty.

Po tygrysich igraszkach udaliśmy się w końcu Chabarowska. W mieście czekała na nas dziewczyna rodem Niemiec, ale za to o swojsko brzmiącym nazwisku – Wilczek. I znowu trafiliśmy z akomodacją znakomicie, Sophia poza nami gościła jeszcze dwójkę austriackich Włochów. Dziewczyna specjalnie dla nas zaaranżowała spotkanie z pewnym ciekawym człowiekiem o imieniu Igor, ów osobnik był samoukiem języka polskiego i niemieckiego, chciał się z nami spotkać w celu sprawdzenia swej polskiej mowy. Mówił dosyć śmiesznie, gdyż języka uczył się tylko z książek. Oprowadził nas po mieście odkrywając przed nami wszystkie sekrety chabarowskiego labiryntu zawiłości. W Chabarowsku zostaliśmy kilka dni szwendając się po mieście, a wieczorami imprezując przy akompaniamencie wódki, suszonych ryb, czeremszy i innych rosyjskich smakołyków.

Następnie popędziliśmy w kierunku Czity. Pewnego razu zjechaliśmy z trasy w celu rozbicia obozu i spędzenia nocy w pięknych okolicznościach przyrody. Rozbiliśmy się nad brzegiem rzeczki wzbudzając zainteresowanie dzieci i młodzieży z pobliskich wiosek, które to tłumnie nas odwiedzały robiąc zdjęcia motocyklom i ich dziwnym właścicielom. Kiedy zrobiło się ciemno przybyła do nas kompletnie pijana część ów młodzieży, chcieli nas wyciągnąć z namiotów i napić się wódki. Na propozycję nie przystaliśmy, więc za karę ukradli Pietrzykowi kask, a Sebace jego ukochaną wędkę. Straciliśmy więc protekcję głowy jednego z uczestników oraz możliwość zdobycia pożywienia. Jednak i z takimi przeciwnościami losu udało nam się zmierzyć. Pietrzyk zakupił bowiem rewelacyjny sowiecki kask, w którym to wyglądał chyba jeszcze lepiej niż poprzednio, Sebaka zaś kupił chiński odpowiednik kijka z żyłką. Mogliśmy więc ruszyć dalej.

Kolejnym przystankiem na drodze do Czity była wioska, przy której znajdowało się jeziorko nad którym zechcieliśmy spędzić noc. Pech chciał, iż tego dnia Rosji było jakieś święto, co oznacza, że wszyscy mieszkańcy wioski byli kompletnie zalani. Rozmowa z pijaną rosyjską wiejską społecznością nie należy do jakiś szczególnych przyjemności, ale niestety byliśmy zmuszeni bawić się w pijackie konwersacje. Zostaliśmy zgarnięci przez pijanego kierowcę Lady Nivy, który zaprosił nas na rybę. Był tak pijany, ze o żadnej rybie mowy być nie mogło, były za to liczne rozmowy z miejscową patologią. Te męty społeczne o alkoholowym wyrazie twarzy i praktycznie nigdy nie schodzącym stanie upojenia czasami bywają niebezpieczni. Było tak tym razem, więc zamiast nad jeziorem rozbiliśmy sie w pobliskim lesie i spokojnie doczekaliśmy rana przy ognisku i kiełbaskach.

Po przyjeździe do Czity spożywaliśmy śniadanie pod jednym ze sklepów spożywczych, myśląc przy okazji co robić wieczorem, bowiem tego dnia Sebaka obchodził urodziny. Po chwili podjechał na motocyklu młodzieniec o imieniu Kola, który zadał kilka standardowych pytań i bardzo zainteresował się naszym motocyklowym przedsięwzięciem turystyczno naukowym. Kola wykonywał ciekawy zawód, był on pilotem myśliwca a hobbystycznie miłował się w motocyklach. Najpierw zaprowadził nas do swojego znajomego, którego również urzekła nasza historia, a potem zaprosił nas do siebie do okolicznej wsi gdzie mieszkał. Wieś o nazwie Doma, to zbiór kilkudziesięciu wojskowych bloków mieszkalnych rodem z ZSRR. Rosyjskie ministerstwo obrony gwarantuje swoim żołnierzom obskurne kwatery, w których przez większość czasu brakuje prądu, gazu oraz wody. Jednak te wszystkie fakty nie przeszkodziły w celebracji 28 urodzin Sebaki. Gospodarz zakupił wódkę oraz smaczne przekąski którymi raczyliśmy się do późnych godzin nocnych. Urodziny przebiegły prawidłowo, bez zakłóceń. Jubilat jak i przybili na miejsce goście byli pijani i zadowoleni.

Dotarliśmy do Irkucka i od razu udaliśmy się do naszych wcześniej umówionych ziomków z CS. Była to młoda małżeńska para – Anton i Tata( Tata występuje tu jako imię nie chodzi bynajmniej o ojca). Bardzo mili i przyjaźni ludzie pokazali nam miasto, potem zabrali nas na koncert grupy – Bangladesz Orkiestra gdzie bawiliśmy się do rana. Następnie pojechaliśmy razem na motorach do Listwianki (kurort nad Bajkałem) po czym promem zwanym Rakietą wstrzeliliśmy się do wioski Bolszoje Koty. W tej typowej nadbajkałskiej drewnianej osadzie zatrzymaliśmy się u znajomego Antona i Taty. Okazało się, że tego dnia Tata obchodzi swoje 27 urodziny wiec zabraliśmy się do świętowania. Do ekipy dołączył jeszcze tata Taty (nie chodzi tu o dziadka, tylko ojca Taty). Piliśmy rosyjski samogon o aromacie orzeszków kierowych a zagryzaliśmy tradycyjnym salo (słoniną), ogórkami kiszonymi i pomidorami w occie. Następnego ranka, postanowiliśmy nie korzystać z promu i do Listwianki wróciliśmy na piechotę. Dwudziesto kilometrowy spacer dostarczył wielu niezapominanych wrażeń w kwestii estetyki krajobrazu.

Kolejnym celem na naszej drodze był Olchon, czyli wyspa na jeziorze Bajkał, które słynie z szamanizmu i wędzonej ryby omuli. Droga na Olchon z pozoru łatwa, była prawdziwą męką, gdyż urządzenie nawigacyjne GPS wskazało nam drogę krótsza lecz trudniejszą. Błoto, zarwane mosty, brody, przeszkody podłużne i poprzeczne, insekty, motyle… z tymi wszystkimi niedogodnościami musieliśmy walczyć. Po ciężkiej przeprawie udało się dotrzeć do darmowego promu, który zabrał nas na wyspę właściwą. Od samego początku miejsce urzekło nas swoim nieprzeciętnym górsko stepowym krajobrazem. Szutrowa droga doprowadziła nas do Hużira czyli największej wioski na wyspie. Na wzgórzu tuż obok cerkwi czekał już na nas Siergiej, zaznajomiony wcześniej w wirtualnym świcie CS. Gdy podjechaliśmy na miejsce, poza Siergiejem była też trójka polaków. Miłe małżeństwo z Gdańska – Maruś i Kinga, oraz bardzo sympatyczna studentka Kasia. Szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy i spędzaliśmy dużo razem. Odbyliśmy kilka wycieczek, pieszych oraz motocyklowych. Pewnego dnia wraz z Markiem i Kingą przeszliśmy wyspę w poprzek, na końcu trafiając na dwójkę pijanych Rosjan, którzy nas po mistrzowsku ugościli wódką z orzeszkami kiedrowymi, a poza nakarmili. W ramach wizyty olchońskiej jako wolontariusze, uczestniczyliśmy w budowie placu zabaw, żeby małe dzieci mogły się bawić w cywilizowanych warunkach, a nie jak to zwykle bywa – jadły narkotyki. Pomysłodawcą przedsięwzięcia był Siergiej, jednak praca jaką mieliśmy wykonać, czyli wyrównanie kamienistego podłoża przerosło nasze siły i chęci, więc z wolontariatu szybko zrezygnowaliśmy i na powrót staliśmy się beztroskimi nierobami. W Olchońskiej opowieści znaczącym faktem było złowienie przez Sebakę prawdziwego szczupaka, świadkowie twierdzą, że wymiarami dorównywał dużemu psu. Ryba została zdjęta z przynęty, uśmiercona, włożona do czarnego worka, oczyszczona, pokrojona, usmażona i zjedzona, a następnie strawiona i po części wydalona. Koniec końców, po rybie śladu nie ma. Więcej ryb nie udało się złowić, więc z powodu braku pokarmu opuściliśmy tą piękną wyspę…




Rosja foty

obóz w lesie przeważnie kończy się w taki sposób


mało śmieszne zdarzenie w lesie


szwadrony ekosystemu


my Wam wszystko zasadzimy...


akcja WWF mająca na celu przywrócenie dawnej sympatii do saren, jeleni


nauczyciel angielskiego nie władał tym językiem... i takie przypadki zdarzają się w tajdze


kwaśny uśmiech woodygatki


pierogi z żubrem i inne smakołyki


nienaturalnie uszlachetnione uzębienie atrybutem woodygatesa



rysy twarzy wskazują na bloskie pokrewieństwo


jak głowa przejdzie to cała reszta też


prawdopodobnie Chabarowska cerkiew lub sobór


zjawiska niewyjaśnione rutyną dnia codziennego


idylliczny obraz rozgrywającej się na wsi rosyjskiej tragedii


pomidor ma tutaj funkcję popychacza


motyle na kupie?


rzeka nie wiedziała, że przetnie drogę Sebace... chwilę po tym incydencie wyschła...



inżynieryjny debiut Sebaki spotkał się z żywym zainteresowaniem czteroletniego Jaromira


prawdziwa gościnność wciąż trafia na stoły świata


kolega Dariusz już od najmłodszych lat zdobywał praktykę


święto wymalowane ma na twarzy


wczesna matka dziecko pielęgnuje


złota myśl radzieckiej motoryzacji


...20 lat poźniej...afri wciąż daje radę...


tradycyjny poczęstunek rosyjski


historie wędkarskie


zdobienia wskazują na najazdy pomysłowych Kaszubów

prymitywna łatwopalna zabudowa


dziewczynka cieszy się na nasz widok...


dzieci też lubią słodycze na tle płotu!


nierówna walka żywiołów


krajobraz stepowy śmiało przeplata się z drogą utwardzoną


w tym oto miejscu na skraju drogi w latach 30-tych stygły pierogi


"spotkanie towarzyskie, którego głównym celem jest wprowadzenie uczestników w stan upojenia alkoholowego"



kask sowiecki doskonale sobie radzi w warunkach zwiększonego pędu powietrza


włoski kierowca z motocyklem "very grevy"


amarykański kierowca z Kalifornii


wtargnął w bystrą jak łza wodę


Pani Potrzeba... taksóweczka czeka...


prawdopodobnie jedyny bezpłatny transport na wyspę Olchon na jeziorze Bajkał w Rosji


senne marzenie rannego w potrzasku kowboja


skała szamana tak zwana


+2 stopnie