środa, 27 października 2010

Kazachstan 2

Do Kazachstanu wjeżdżaliśmy mając w pamięci poprzednią, niezbyt przyjemną wizytę w tym kraju. Wiedzieliśmy jednak, że wschodnia część, a szczególnie kosmopolityczne Ałmaty znacznie różnią się od dzikiego zachodu. Różnica widoczna była już od samej granicy, której przekroczenie poszło nam jak na azjatyckie standardy bardzo sprawnie. Także droga prowadząca do dawnej stolicy pokryta była bardzo dobrej jakości asfaltem. Co ciekawe zaraz po wyjeździe z Kirgistanu dość radykalnie zmienił się krajobraz - kirgiskie góry jak za sprawą czarodziejskiej różdżki przemieniły się w kazachski step. Na stepie pojawił się porywisty wiatr, który sprawił, że większość trasy Ałmat jechaliśmy przechyleni jakbyśmy nie mogli znaleźć pionu.
Ałmaty okazały się bardzo przyjemnym miastem, w którym zabawiliśmy tydzień. Pobyt zaczęliśmy dość nietypowo, bo od znalezienia miejsca do spania. Dziwnym trafem wylądowaliśmy w najtańszym hotelu w tej milionowej metropolii. Było tam całkiem przyjemnie - choć jeśli kiedyś w korytarzowych łazienkach popłynie ciepła woda i może jeszcze ktoś wpadnie na pomysł zainstalowania tam prysznica to luksus będzie już stuprocentowy.
Co można robić tydzień w kazachskim mieście zapytacie? Otóż można i to nawet sporo, jednak aby nie męczyć Was drodzy czytelnicy wymienimy wszystko w punktach. Do naszych Ałmackich doświadczeń zaliczamy:
zapoznawanie się z miejscową ludnością podczas ulicznego imprezowania
zapoznawanie się z miejscowymi żołnierzo- policjantami podczas ulicznego imprezowania
zapoznawanie się z miejscową ludnością po przez internet
imprezowanie z zapoznaną przez internet miejscową ludnością
zapoznawanie się z miejscową ludnością na imprezach typu dyskoteki
zapoznawanie się z miejscowymi mechanikami podczas zmieniania opon, regulacji gaźników, wyminy oleju, itp.
zwiedzanie okolic z pokładu Land Cruisera nowo zapoznanego kolegi Damira
mini treking na Big Almaty Lake
wjazd kolejką linową na Kok Tobe wzgórze górujące nad miastem
podziwianie panoramy miasta z tegoż wzgórza
zapoznawanie się z ofertami różnego rodzaju lokali gastronomicznych
opuszczenie taksówki, której kierowca wdał się w bijatykę z tramwajarzem itp. itd.
Ałmaty to miasto nowoczesne, czyste i nie bójmy się tego słowa - europejskie. Również mieszkańcy tego największej metropolii Kazachstanu, znacznie różnili się od poznanych na zachodzie podczas pierwszej wizyty. Spotkaliśmy tam bardzo wielu wykształconych młodych ludzi - większość była bardzo zgrabna, miała długie czarne włosy i długie nogi. Spoglądając na miasto z punktu widokowego, ktoś rzucił nawet "Fajne to Ałmaty - można by tu nawet trochę pomieszkać". Jakże różne były nasze wrażenia z Ałmat i Kazachstanu widzianego miesiąc wcześniej. Z rejonu do którego nigdy nie chcieli byśmy wracać przyjechaliśmy do miasta, w którym chciałoby się pożyć dłuższą chwilę. Jeszcze nigdy, podczas naszych podróży jeden kraj nie wywołał tak skrajnych reakcji.
Jak pewnie się domyślacie w Ałmatach nie zamieszkaliśmy i ruszyliśmy dalej na północ - w stronę Rosji. Kazachstan to dziewiąte pod względem powierzchni państwo świata - przestrzenie takie, że sama mapa jest tak wielka jak pół stołu do tenisa stołowego. Kiedy tak jechaliśmy na spotkanie matuszki Rosiji słońce niespodziewanie czmychnęło za stepowy horyzont, zapadł zmrok i zrobiło się zimno. Jak to mamy w zwyczaju w takich sytuacjach rozpoczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Pierwszy z drogi zjechał Baszan, który na skutek niezauważenia reszty bandy wcinającej objad wysunął się dość znacznie na prowadzenie. Jadąc tak kilkanaście kilometrów przed pozostałymi członkami No Experience Expedition nie mając za bardzo pojęcia gdzie się znajduje, Baszan postanowił zjechać z ciemnej autostrady by zapytać lokalsów o drogę i możliwości noclegowe. W jedynym na przestrzeni kilometrów oświetlonym budyneczku zastał 3 kobiety, o dziwo nie przestraszył się lecz zaczął wypytywać panie o drogę. Po chwili rozmowy nasz dzielny motocyklista siedział już z trzema Kazaszkami przy stole zajadając miejscowe frykasy. Okazało się bowiem, iż przybytek do którego zjechał to zaplecze jakiejś restauracji. Rozmowa kleiła się na tyle dobrze, że panie pracujące w kuchni zaproponowały niespodziewanemu gościowi miejsce do spania. Kuchnia nie wyglądała zbyt okazale, jednak lepszy rydz niż nic - reszta ekipy dostała namiary na lokal i po pół godzinie już w trójkę siedzieliśmy u sympatycznych kucharek. Nie dojechał jedynie Arti, z którym utrudniona była komunikacja na skutek rozładowanego telefonu - nieborak wylądował tej nocy na stepie. Jak się okazało mały budyneczek w którym mieściła się kuchnia, przyczepiony był do większego budynku, ten do następnego a wszystkie razem tworzyły całkiem spory kompleks restauracyjno - hotelowy. Ciężko opisać tutaj radość i zdziwienie naszych motocyklowych tułaczy, kiedy korzystali z całkiem luksusowej sauny z basenem, a następnie spijali zimne piwko w hotelowym barze. Kiedy czyta się te słowa w ciepłym mieszkaniu gdzieś w cywilizowanej Europie - można pomyśleć, że to normalka a nie żaden luksus - zgoła inaczej odbiera się takie małe przyjemności, kiedy nastawionym jest się na kolejny nocleg w surowym stepie.
Następnego dnia po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, ekipa z sauny spotkała Artiego ze stepu i wszyscy podążali dalej razem. Ogromne przestrzenie Kazachstanu przemierzało się całkiem przyjemnie - droga prosta po horyzont, w miarę równy asfalt, niewielki ruch i wiatr w plecy - wszystko to sprawiało, że kolejne kilometry łykaliśmy bez wielkiego wysiłku. W pewnym momencie wiatr wzmógł się na tyle, że zaczęliśmy jechać w wielkiej chmurze piaskowego pyłu. Jazda w wielkich chmurach pyłu nie jest naszym ulubionym zajęciem dlatego też czym prędzej zjechaliśmy na obiado- śniadanie do przydrożnej knajpy. Piaskowa burza nie trwała długo - kiedy skończyliśmy posiłek nie było już po niej śladu.
Wieczorem odczuliśmy co to znaczy kontynentalność klimatu. Gdy tylko zaszło słońce temperatura momentalnie spadła o kilka stopni. Różnica byłą tak znaczna, że przejechanie kilku kilometrów do najbliższej miejscowości dało nam się we znaki. Wylądowaliśmy w Аягоз 40sto tysięcznym miasteczku dokładnie pośrodku niczego. Było zimno i robiło się ciemno, więc zapytaliśmy pierwszego lepszego przechodnia o miejsce do spania. Zaczepiony mężczyzna był głuchoniemy - ale rozmowy na migi też mieliśmy już opanowane, więc z panem się elegancko dogadaliśmy.
Dzień kolejny przyniósł załamanie pogody - było ledwo powyżej zera, wiał wiatr i padał mokry śnieg. Założyliśmy większość zabranych ze sobą ciuchów - uruchomiliśmy podgrzewane manetki i w drogę. Jednak po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów niemiłosierne zimno zmusiło Baszana, Pietrzyka i Artiego do zjazdu do przydrożnej knajpy w celu rozgrzania skostniałych dłoni i innych członków. Najbardziej cierpieli Arti i Pietrzyk, którzy z różnych powodów nie mieli przy sobie zimowych rękawic. Zaczeli kombinować osłony na palce z aluminium po czekoladzie, husteczek higieniczych i taśmy izolacyjnej - nawet coś pomogło - palce nie odmarzły. Po spiciu gorącej herbatki ponownie zasiedliśmy na motory i w padającym poziomo śniegu ruszyliśmy dalej. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach opady ustały, chmury zaczęły się rozrzedzać i wyszło słońce.
Około stu kilometrów przed Semipalatyńskiem Baszan poczuł, że jego motocykl zaczął dziwnie się zachowywać. Na dziurawej drodze w remoncie Afryka zaczęła tańczyć coraz bardziej i bardziej, aż w końcu tak zarzuciło tyłem, że nieszczęsny Baszan był przekonany o złamaniu się lub pęknięciu ramy. Okazało się jednak, że przyczyna miotania była dużo bardziej przyziemna - klasyczny flak w tylnym kole. Jadący za Baszanem Pietrzyk ze zdziwieniem obserwował jak ten nie reaguje na brak powietrza. Pawły nie zdążyły nawet dobrze odkręcić koła, kiedy zatrzymała się już kazachska rodzina skora do pomocy. Baszan załadował koło do auta i pojechał z miłą rodzinką do odległej o 15km wulkanizacji. Wrócił do pilnującego motocykli Pietrzyka godzinę później z kołem gotowym do jazdy. Podczas tej godziny nieobecności Baszana piętnaście aut zatrzymało się przy Pietrzyku pytając czy nie jest mu potrzebna pomoc, oferując herbatę i możliwość ogrzania się we wnętrzu auta.
Semipalatyńsk znany jest głównie ze względu na poligon nuklearny, funkcjonujący w pobliżu miasta do 1991r. Łącznie przeprowadzono tu 513 naziemnych i podziemnych wybuchów jądrowych. Żeby jaśniej przedstawić wam liczbę 513 posłużymy się przykładem.
Wyobraźcie sobie, że Wasz sąsiad w sylwestra w ogródku odpala bombę atomową. „No dobra”- myślicie - ”jest sylwester wszyscy się bawimy, ok”. Ale drugiego dnia roku sytuacja się powtarza, 3 stycznia to samo i tak do końca roku, a potem jeszcze do końca maja roku następnego.
Dodawać nie musimy chyba, że broń nuklearna nie jest zbyt zdrowa i dłuższe przebywanie na skażonych terenach powoduje różnego rodzaju choróbska i mutacje. Dlatego też w niezbyt urokliwym Semipałatyńsku nie siedzieliśmy długo. Odwiedziliśmy targ, na którym zakupiliśmy ciepłe wełniane skarpety, kominiarki, kalesony i damskie rajstopy, z których zostały stworzone twarzowe kominiarki i tak przygotowani na nadejście zimy ruszyliśmy na granicę rosyjską.

Kazachstan 2 - foty


Życie jest prostsze, kiedy widzisz co cię czeka przez następne 18km


Almaty by late evening (Ałmaty późnym wieczorem)


Za Wikipedia.org "Wąsy – zarost nad górną wargą mężczyzny. Jeden z dwu pasm włosów składających się na zarost mężczyzny. Pojawia się u chłopców w wieku dojrzewania. U zwierząt to jeden z długich, sztywnych włosów czuciowych (wibrysów) lub wydłużonych wyrostków skórnych po obu stronach pyska."


Legendarne stopy Artiego - dumny właściciel nie przyznaje się do zastrzyków z botoksu


Big Almaty Lake (w dosłownym tłumaczeniu Duże Ałmaty Jezioro)


młody junak


"myśli i słowa by znowu budować nowy dzień, nowy, nowy dzień
wichry i burze, to wszystko by znowu wiedzieć, że..."


pięciu bardzo sympatycznych wysportowanych mężczyzn


tak wygląda motocykl bez tylnego koła...

niedziela, 24 października 2010

Kirgistan

Wjazd do Kirgistanu poszedł nam całkiem sprawnie - obyło się bez zbędnych opłat, przeszukiwania bagażu, i innych nieprzyjemności, na które moglibyśmy być narażeni. Mało tego, kiedy pan z miejscowej policji antynarkotykowej dowiedział się ile u nas kosztuje marihuana, tak się zmartwił, że zaproponował nam kilkadziesiąt gram miejscowych konopii. Grzecznie odmówiliśmy i ruszyliśmy w stronę najbliższego miasteczka - Saru Tash. Jako, że słońce chowało się już za górami, a temperatura nie zachęcała do biwakowania w namiotach - zatrzymaliśmy się w przydomowym guesthousie. Zakwaterowani zostaliśmy w pokoju z tysiącem dywanów na podłodze i ścianach oraz pięknymi zwłokami lisa na haczyku. W budynku było ciepło sucho i jasno, kiedy zaopatrzyliśmy się w miejscowe piwo, do pełni szczęścia brakowało nam tylko ciepłej wody i prysznica. Niestety nasz przydomowy hotelik tego typu wygód nie przewidywał - jednak jak zawsze i tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście. Od pani właścicielki pensjonatowego przybytku dowiedzieliśmy się, że w niedzielę - a była to niedziela - w miasteczku można skorzystać z publicznej sauno - łaźni czyli kirgiskiej wersji rosyjskiej bani. Czym prędzej pochwyciliśmy ręczniczki szamponiki i mydełka i poprzez zaciemnione miasteczko pobieżyliśmy aby zmyć z siebie pył pamirskich bezdroży. Na miejscu okazało się, że pan łaźniowy dopiero dorzuca do pieca i pół godziny musimy poczekać aż sauna i woda nabiorą odpowiedniej temperatury. Kiedy czekaliśmy, sprawdziło się stare senegalskie przysłowie "szewc bez butów chodzi" - co w tym przypadku można było odnieść do zapachu pana z obsługi łaźni. Jednak to, że człek ów tak capił nie było zwyczajnie jego winą, czy zaniedbaniem. Poczciwy śmierdziel nie mógł się nigdy wykąpać bo zawsze kiedy jedyna łaźnia w miasteczku była czynna - on jako obsługa był w pracy - no co zdziałać taki los... W publicznej łaźni jak to w publicznej łaźni oprócz nas zgromadziło się trochę publiki. Zaobserwować można było starszych Kirgizów, sprawnie depilujących różne zakamarki swoich kirgiskich ciał, pogaworzyć trochę w saunie i zobaczyć zdziwienie gawiedzi na widok naszych nieobrzezanych przyrodzeń.
Rankiem dnia następnego po raz pierwszy od wielu dni, mieliśmy okazję zatankować paliwo nie z wiadra, butelki czy kanki na mleko - lecz z porządnego niemieckiego dystrybutora firmy Aral - którzy Kirgizi pewno kupili na jakimś europejskim złomowcu. Do tego 95-cio oktanowa benzyna, po tadżyckich osiemdziesiątkach rozcieńczanych wodą, była dla naszych mechanicznych rumaków nie lada kąskiem. Radość z napojenia zdrową benzynką naszych motorków nie trwała jednak długo, gdyż kilkanaście kilometrów od stacji koledze Pietrzykowi silnik odmówił posłuszeństwa. Na dość stromym podjeździe na przełęcz nieszczęśnik został przyblokowany przez samochód ciężarowy typu Kamaz i zmuszony do zatrzymania maszyny, która już ponownie ruszyć nie chciała - po raz kolejny problemy z mieszanką, świecami i brakiem tlenu na wysokościach. W czasie kiedy grzebaliśmy przy motorze Pietrzyka z chmury pyłu wyłonił się jeździec na motocyklu BMW - "to pewno Andrzej nas dogonił" pomyśleliśmy wszyscy - i faktycznie mieliśmy rację jak to w takich przypadkach zazwyczaj bywa. Po wymianie świec (". Już po kilku kilometrach natknąłem się na ekipę No Experience Exp. Znowu coś dłubali przy motorach. Zazwyczaj w kółko wymieniają świece." - Andrzej www.motoremdonepalu.blogspot.com) wdrapaliśmy się remontowaną przez Chińczyków droga na przełęcz i dość stromymi serpentynami zaczęliśmy zjeżdżać. Zjeżdżaliśmy tak i zjeżdżaliśmy, a powietrze robiło się coraz cieplejsze. Po kilkudziesięciu kilometrach zjazdu zrobiło się na tyle ciepło, że zaczęliśmy się rozbierać. Zrzuciliśmy kurtki i inne kalesony, zrobiło się bardziej jak latem niż zimą, roślinność robiła się coraz bardziej bujna, a zieleń soczysta. Dobrze, że nie zjeżdżaliśmy tak w nieskończoność bo byłoby w końcu zbyt ciepło i moglibyśmy się zwyczajnie stopić.
Pamiętając wydarzenia wojny domowej sprzed kilku miesięcy, postanowiliśmy ominąć główną arenę tych tragicznych wydarzeń, jaką jest miasto Osh i objechać je kilkunasto- kilometrowym łukiem. Kiedy znaleźliśmy się na łuku omijającym zbroczone krwią miasto, zrobiło się dość późno. Postanowiliśmy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce na biwak. Pomocny nam okazał się pan spotkany przy straganie ze śliwkami, arbuzami i dyniami, który pozwolił nam biwakować w swoim ogrodzie. Wieczorem podjedliśmy arbuzów, piwa oraz dość spore ilości śliwek. W śliwkach szczególnie gustowali Pawłowie, czyli Baszan i Pietrzyk, którzy przed snem wpierdzielili po pół kilo tychże. W nocy słychać było szybko otwierające się namioty - teraz wiemy dlaczego na te zamki mówi się błyskawiczne - i śliwkożerców biegnących do latryny, gdzie śliwki w ekspresowym tempie opuszczały przewody pokarmowe swoich właścicieli. Rankiem obudził nas przerażający ryk osła. Dźwięk ten był na tyle nieprzyjemny, że nawet największy entuzjasta osłów Arti, przyznał, że trzymanie tego typu zwierzęcia w przydomowym ogródku nie koniecznie jest trafionym pomysłem. Zanim się spakowaliśmy zostaliśmy zaproszeni przez goszczącą nas w ogrodzie rodzinkę na śniadanie, po posiłku spakowaliśmy się, lecz nie zdołaliśmy wyjechać gdyż gospodarze zdążyli przygotować nam kolejne danie. No cóż nie odmówiliśmy - podjedliśmy po raz drugi, podziękowaliśmy i ruszyliśmy ku północy. Po kilkugodzinnej jeździe w lekkim upale zdecydowaliśmy się poszukać miejsca na nocleg w górach Tien Shan. Padło na małą dolinkę górską, w której jedynym płaskim miejscem było wyschnięte jeziorko. Mieszkał tam niezbyt rozgarnięty osioł, którego oswobodziliśmy, gdyż stał zawinięty sznurem wokół drzewka. Rano okazało się, że innym mieszkańcem naszego obozu jest mały skorpion, który na szczęście nikogo nie pokłuł ani nie poszczypał. Również nad ranem nasze przenikliwe analityczne mózgi doszły do wniosku, że wyschnięte wieczorem jeziorko na nowo wypełnia się wodą. Pierwszy zorientował się Pietrzyk, w którego namiocie pojawiła się słuszna warstwa H2O.
Trudy nie do końca suchego poranka, wynagrodziło nam przepyszne śniadanie, na które składały się smażone mini pstrągi - widać kirgiskim wędkarzom pojęcie "wymiaru ochronnego" nie jest znane.
Pstrąg mały czy nie mały, my wiedzieliśmy jedno - 3 września czyli dokładnie 20 lat po tym jak Mircea Snegur został wybrany prezydentem Mołdawii kończyła się nasza kirgiska wiza. Dlatego zamiast rozpaczać nad losem młodocianych pstrągów - ruszyliśmy w stronę Biszkeku. Po drodze objechaliśmy cudowny zbiornik wodny Toktogul, którego niesamowite turkusowo - lazurowo - ażurowe wody skusiły część z nas do kąpieli. Na pólnoc od zbiornika dane było nam przejechać, któreś już z kolei w Kirgistanie pasmo górskie. W miarę wjeżdżania na kolejne metry po obu stronach gładkiej szosy zaczęły pojawiać się stragany ze słojami miodu. Przydrożnych sprzedawców było całe mnóstwo - a u każdego z nich litry złocistego płynu - po prostu miodne eldorado. Gnani nieznaną siłą wspinaliśmy się na górską przełęcz. Gładka asfaltowa wstęga szosy przesuwała się pod kołami naszych motorów niczym taśma przesuwa się po głowicy w dobrym magnetofonie. W miarę zdobywania wysokości, coraz mniej robiło się przydrożnych sprzedawców miodu, przerzedzały się też górskie lasy. W końcu miejsce drzew i krzewów zajęła zielona trawa porastająca okoliczne szczyty po same wierzchołki. Na górskich zboczach pojawiło się całe mnóstwo koni, krów i jaków oraz ich właściciele. Jako, że hodowcy całego tego ustrojstwa mieszkają zazwyczaj w jurtach to również i tych zrobiło się całkiem sporo. Tak więc krajobraz zrobił nam się niczym z podręcznika o Kirgizji - porośnięte trawą góry po horyzont, biegający po tym zielonym dywanie zwierzyniec i Kirgizi krzątający się wokół jurt. Pietrzyk, zatrzymał się by kilka takich podręcznikowych fot pstryknąć i został zaproszony do jurty, gdzie miejscowi zapoznali go z tajemnicą produkcji kumysu (alkoholu produkowanego z klaczego mleka).
Kiedy byliśmy kilkadziesiąt kilometrów od Biszkeku zjechaliśmy z trasy do przydrożnego baru. Posililiśmy się i zaczęliśmy się rozglądać za dogodnym miejscem na nocleg. Rozglądaliśmy się siedząc przy barowym stoliku, więc skończyło się na tym, że dach nad głową tej nocy zaoferował nam właściciel baru. Skoszarowaliśmy się na podłodze danego nam do dyspozycji pokoju po czym kontynuowaliśmy ucztowanie - tym razem już na zapleczu baru ze znajomymi gospodarza. Poczęstowali oni nas najlepszymi na świecie pomidorami, nie najgorszą wódeczką i innymi specjałami. Był to bardzo przyjemny wieczór - gaworzyliśmy do późnych godzin. Rozmowa była tym przyjemniejsza, że rozmawialiśmy z rodowitą Rosjanką i jej mężem, pięknie mówiącymi w swoim ojczystym języku. Ku naszej uciesze dialogi tego wieczora wychodziły poza standardowe ramy rozmów z mieszkańcami Azji Centralnej. Wyjaśnić tu należy, że gdziekolwiek się podczas naszej podróży zatrzymaliśmy zostawaliśmy zalewani serią pytań typu "skąd jesteście? ile kosztuje motor? ile pali na setkę? ile litrów wchodzi do baku?" itd. Odpowiadanie w kółko na te same pytania dość znacznie nadwyrężało nasze delikatne psychiki.
W Biszkeku zamieszkaliśmy w prowadzonym przez japońską parę hostelu Sakura. Czyste kafelki, świeża pościel, bieżąca ciepła woda i elektryczność były dla nas czymś czego długo na swojej drodze nie doświadczyliśmy. Wykąpaliśmy się, ogoliliśmy twarze, przebraliśmy brudne gacie po czym na fali higienicznego uniesienia popłynęliśmy do publicznej pralni. Widok pralek był dla nas dość sporym zaskoczeniem - wyglądały mniej więcej jak jakieś monstrualne, buchające parą silniki ruskich czołgów. Nie przestraszyliśmy się jednak i brudną bieliznę zostawiliśmy w pralni na losu pastwę - wiadomo enduro nie penia (dla starszych czytelników naszego bloga wyjaśnienie - za miejskim słownikiem slangu i mowy potocznej: peniać - bać się. Powstało od pękać, jednak słowo to wyszło ze slangu w latach '80. np. "Nie peniaj, przecież to nie boli; No i jak ten pies do nas podszedł to ja się oryginalnie speniałem!")
W Biszkeku oprócz niepeniania w pralni, snuliśmy się głównie po ulicach i głównym placu, wypiliśmy kilka piwek w miejscowych knajpach, zakupiliśmy dwa zestawy dość kiczowatych naklejek o tematyce religijnej, którymi przystroiliśmy motocykle Andrzeja i Pietrzyka i męczyliśmy swe głowy widokiem całkiem zgrabnych Biszkeczek.
Kolejnego ranka łzom nie było końca - musieliśmy wyjechać z Kirgistanu, więc przyszło nam pożegnać Andrzeja, z którym już od kilku ładnych dni przyjemnie nam się podróżowało. No dobra ryczeć to może nie ryczeliśmy - bo wiadomo - nie wypada pięciu samcom beczeć na do widzenia - ale smutno się nam zrobiło bo swój chłop z tego Andrzeja!
Z Biszkeku do granicy z Kazachstanem zostało kilkadziesiąt kilometrów. Sebakę i Baszana na tym odcinku zatrzymała policja drogowa (skończyło się jak zwykle na krótkiej gadce), Pietrzyk zakupił 4 brzoskwinie i pół kilo winogron, a Arti nie wykonał niczego godnego zapamiętania i w ten niezbyt ekscytujący sposób dojechaliśmy na skraj Kirgizji.

Kirgistan foty


czy zdążą na euro?


niespotykana ażurowa barwa wody


hodowca jutra i bachory


Kirgistan książkowy


...i pamietaj kumys tylko z klaczy!


Kirgiz x 4 + Sebaka w tle


budynek na bazie kontenerowej


byly sobie jutry trzy


bo dobra fura to podstawa


w pralni


Biszkeczki


czarna mewa goni białą mewę! czy ty wiesz co to znaczy?!


weź tak cyknij, żebym ja był, motocykl i góry w tle

poniedziałek, 11 października 2010

Tadzykistan 2

Kiedy po tygodniu w Afganistanie powróciliśmy do Tadżykistanu, poczuliśmy się jakbyśmy powrócili do współczesności. Pod kołami na nowo pojawił się asfalt a w restauracjach normalne pożywienie, nikt też nie wspominał o ramadanie.
Po krótkiej regeneracji w Iskashim ponownie ruszyliśmy w korytarz Wakhański, tyle że po drugiej stronie granicznej rzeki. Asfaltowo – szutrowa trasa była dla nas luksusem po afgańskich bezdrożach. Odcinek, którego, przejechanie w poprzednim kraju zajęło nam jakieś 3 dni tutaj można było zrobić w kilka godzin. Jednakże przejazd przedłużył się nam na skutek złapania gumy przez Pietrzyka kilkanaście km za Iskashim, oraz awarii stelaży w tegoż motocyklisty motorze. Na skutek tych usterek odjechał nam jadący na czele Sebaka (ze względu na słabość pamirskiej sieci komórkowej mięliśmy problemy z komunikacją), z którym ponownie spotkaliśmy się kilkaset km później w Murgabie.
Jak przysłowie mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – i tak dzięki problemom technicznym poznaliśmy miłych Pamirców, którzy zaoferowali nam pyszną zupkę, mleko i herbatę, oraz pokazali jak wygląda tradycyjna pamirska chata. Okazało się, że tradycyjna pamirska chata jest bardzo podobna do afgańskiego hostelu, w którym dane było się nam zatrzymać, a to na skutek tego, że po obu stronach korytarza żyją Pamircy, czyli ziomkowie sztucznie podzieleni tadżycko – afgańską granicą. W skrócie tradycyjna pamirska chata to wielkie pomieszczenie, gdzie toczy się całe życie rodziny – no może nie całe, ale spora część. Dach podpierają cztery filary, z których każdy oznacza cos bardzo ważnego. W dachu znajduje się najbardziej charakterystyczna część chaty, a mianowicie otwór okienny w formie trzech kwadratów gdzie każdy kolejny kwadrat jest rogami oparty o środkowe części boku kwadratu poprzedniego większego, no i każdy z tych kwadratów symbolizuje bardzo ważne sprawy, o których nie czas i miejsce teraz pisać.
Jako, że ostatnimi dniami poruszaliśmy się na dość niskich jak na Pamir wysokościach (ok. 2500m n.p.m.), moment kiedy ruszyliśmy na wysokogórskie przełęcze był dla nas sporą odmianą. Podczas podjazdu na pierwsza z nich - Kargush o wys. 4344m n.p.m. motory ledwo zipały, a maszynę Pietrzyka czasami musieliśmy podpychać. Okazało się, że na skutek wysokości, a przez to małej ilości tlenu mieszanka była zbyt bogata i silniki działały jak nie należy.
Tuż przed zapadnięciem zmroku, nagle ni stąd, ni z owąd nadszedł całkiem nieoczekiwany śnieg połączony z wiatrem i mrozem. Nie jest to aura przyjazna motocyklistom! O Nie! Przemoczeni i zmarznięci, wpadliśmy na chytry pomysł wproszenia się do pobliskiej bazy wojskowej. Pomarudziliśmy trochę żołnierzom, ze jest nam zimno, jesteśmy głodni, smutni itd… W końcu nas przygarnelii, ale ostatecznie przejął nas koleś, który na co dzień opiekuje się pobliskimi drogami. Nocowalismy w glinianej chatce opalanej jaczym gównem, a przed zaśnięciem popijaliśmy „pyszną” pamirską herbatkę z mlekiem i solą.
Rankiem przyprószone śniegiem rumaki ruszyly wraz z właścicielami w kierunku miasta Murgab. Droga była bardzo ciężka, kąsające wilki i ciągłe ataki oszalałych sów nie ułatwiały nam jazdy. W pewnym momencie Baszana motocykl odmówił posłuszeństwa. Po krótkich oględzinach zdiagnolizowalimy przyczynę niepracującego silnika – „to brak benzyny” krzyknął z wiesniacka Baszan, „no tak, no tak” przytaknęli zgodnie Artur z Pietrzykiem, po czym ruszyli po paliwo do pobliskiej miejscowości. Jednak po kilku kilometrach ten sam problem dotknął kolegę Pietrzyńskiego. Artur Niewiadomy podążył samotnie po drogocenną naftę. Misja zakończyła się połowicznym sukcesem, gdyż wspomniany wcześniej Artek zgubił jeden z zakupionych benzynowych baniaków i wahy starczyło tylko dla Pietrzyka. Biedny mały Baszan czekał samotnie w górach ogarnięty niewiedzą. Jednak jak zwykle wszystko dobrze się skończyło, Pawel wytrzasnął od miejscowych trochę benzyny i wszyscy spotkaliśmy w Artuch. Po krótkiej przerwie na posiłek skoczyliśmy do Murgab, gdzie wreszcie po trzech dniach rozłąki spotkaliśmy Sebakę wraz z zupełnie nowym kolegą Andrzejem z Krakowa, który to wybrał się na wycieczkę z rodzinnego miasta do Nepalu na swoim czarnym niemieckim motocyklu z serii BMW. Zamelinowalismy się w budynku udawającym hotel, po czym poszliśmy do miejscowego cafe na obiad i piwo. Zgodnie stwierdziliśmy, że piwo jest za drogie, a bardziej ekonomicznym trunkiem jest słynny na świat cały tadżycki koniak. Cztery butelki napoju spowodowały u nas różne reakcje, niektórzy zarzygali dość intensywnie hotelowe korytarze, a niektórzy załatwili się w niedozwolonych i nieprzystosowanych do tego miejscach, a nasz nowy krakowski kolega prawie zgubił telefon komórkowo kontaktowy. Po ciężkiej nocy, nastał piękny poranek, pogrzebaliśmy kilka godzin przy motocyklach i udaliśmy się w dalszą drogę w stronę najwyższej przełęczy - Akbajtal o wysokości 4655m n.p.m. Droga ku przełęczy wiodła przez niesamowite górskie krajobrazy, zdawać by się mogło, że jedziemy przez jakąś obcą planetę, gdzie przez kolejne kilometry jedyną wskazówką istnienia cywilizacji byla nitka asfaltu wijaca sie przez ten niesamowity gorski swiat. Kiedy już prawie dojeżdżalimy na 4655m n.p.m. naszym oczom ukazał się dom pasterza. Zaszliśmy do środka na jogurt i herbatkę, porozmawialiśmy z piękną dziewczyną (współwłaścicielką stada trzystu baranów). Pietrzyk dzięki mądrej radzie starszego kolegi Śmiałka Andrzeja, zdjął na chwilę filtr powietrza i jego Afryka nagle ożyła po tlenowej terapii wstrząsowej. Pełni optymizmu przejechaliśmy przełęcz i po kilku kilometrach zboczyliśmy z drogi w celu namiotowo noclegowym, miejsce surowo górskie, piękne i urokliwe. Szybko rozstawiliśmy nasze szybkorozstawialne namioty i poszliśmy spać, `kiedy już smacznie spalismy Andrzej kończył wznosić swój namiot. Noc była mroźna i gwieździsta, a temperatura spadła poniżej zera. Nad ranem na pobliskim potoku srebrzyła się warstwa lodu. Nie sprzyjało to porannym kąpielom, więc po spożyciu kawy 3 w 1 spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w kierunku jeziora Karakol. Po drodze skoczyliśmy jeszcze do wioski zatankować benzynę, której cena niemal dwukrotnie przekraczała wartość rynkową, a dystrybutorem było tradycyjnie wiadro i pan nalewający. We wsi spotkaliśmy naszych znajomych rowerzystów – Belga, Japończyka i Francuza, którzy co jakiś czas doganiali nasze szybkie przecież motocykle. Kiedy dotarlismy do zbiornika wodnego, postanowilimy zatrzymac się na obiad, a w międzyczasie Atrur zaliczył tak zwaną glebę ale jak to on - wyszedł z tego bez szwanku. Posiłek był wykwintny, makaron z sosem pomidorowym, a wszystko cholernie obrzydliwe. Był to jeden z gorszych posiłków w czasie wycieczki, ale jesteśmy dzielni więc zjedliśmy wszystko z uśmiechem na twarzy. W pogodnej atmosferze trzasnelismy na granicę Kirgizką, a wczesniej pożegnalismy się z Andrzejem, bo jego wiza Kirgizka ważna była od dnia następnego. Na granicy trafiliśmy na wyjątkowych hamów, gnojków i łajdaków. Panowie byli niemili i aroganccy, a poza tym śmierdzieli psim jedzeniem. Wymusili na nas opłatę 10 dolarową za wywóz motocykla z Tadżykistanu – którą uiściliśmy dla swiętego spokoju – nie chcieliśmy spędzać kolenych godzin w budach celników na negocjacjach. A budy graniczne były dosć oryginalne – częsć pomieszczeń znajdowała się w przerobionych cylindrycznych cysternach. Po załatwieniu formalności ruszyliśmy przez kilkunastokilometrowy pas ziemi niczyjej do Kirgistanu. Zaraz za graniczną przełęczą dosc znacząco zmienił się krajobraz – na górskich zboczach, które do tej pory mieniły się wszystkimi odcieniami szarości, brązowości, żółtości i czerwoności, pojawiła się zielona trawka. Po górskiej pustyni Tadżykistanu wjeżdżaliśmy do żyźniejszej Kirgizji.

Tadzykistan foty 2


B.J.D.


gdzie strumyk płynie z wolna


służba drogowa – na posterunku od 1983r.


narzędzie pracy pana z poprzedniego zdjęcia – na chodzie


przełęcz w górach (dosć wysokich jak na swój wiek)


tak wygląda motor pozbawiony paliwa


a tymczasem biedny Sebaka w czarno – białych górach


yogurta


to do ciebie te słowa – taka moja mowa


jezioro w górach i trochę chmur


zdjęcie jakich mało (czy nie?)


tadżyckie Kirgizy


młode wilcy


Andrzej Śmiałek – Śmiałek Andrzej


tankujemy


młodzieńcy


perełkowe mleczaki i regulowane brwi


wysoko, że aż filtry posciągali


ładna właścicielka baranów


obóz przy drodze


kolejne zdjęcie jakich mało


Andrzej i rowerzyści z całego swiata, którzy jeżdżą po całym swiecie


gotujemy najgorszy makaron wyprawy


... i jeszcze jedno zdjęcie z cyklu zdjęcia jakich mało