poniedziałek, 29 listopada 2010

Rosja 2

Granice mongolsko-rosyjską postanowiliśmy przekroczyć w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym. Próba jej pokonania w miejscu dowolnym mogłaby się zakończyć niepowodzeniem. Zawiłe procedury przekraczania granic, zostały doskonale przez nasze mózgoczaszki przyswojone. Już po kilku chwilach cieszyliśmy się faktem przebywania po drugiej stronie tej sztucznej bariery. Geograficzna osnowa, którą byliśmy oplątywani od najmłodszych lat pozwoliła nam na skojarzenie niezwykle istotnych faktów na temat tej części Rosji, którą niebawem mieliśmy zamiar przeciąć w znaczeniu przejechać. Pierwszy z faktów to warunki związane z sezonowością. Tak się złożyło, że ów sezon to cos na kształt pory roku. Korzystając z tablic geograficznych wyliczyliśmy zgodnie, że przyjdzie nam przemierzać rosyjskie bezdroża w porze roku zwanej jesienią. Gdy ową porę roku skojarzyliśmy z szerokością geograficzną odpowiadającą Rosji, równie zgodnie miny nam zrzedły. Zaczęliśmy weryfikować kolejne wiadomości jakie udało nam się zebrać na temat czekającego nas etapu trasy. Okazało się nagle, iż rosyjskie bezdroża to tzw. federalka, łącząca Moskwę z oddalonym o około 10 tysięcy km Władywostokiem, ekspresówko asfaltówka pozwalająca rozwijać prędkości nadludzkie, wymarzone, komfortowe.
Od natłoku tych wszystkich myslo-faktów mocno rozgrzały nam się czaszki, postanowiliśmy ochłodzić czerepy w największym na świecie zbiorniku z wodą słodką. Każdy kilometr dzielący nas od jeziora Bajkał pokonywaliśmy na naszych motocyklach, gdyż taka jest główna zasada podróży motocyklowych. Przywiązujemy do niej ogromną wagę. Niezłomna wiara we własne siły i ogromne doświadczenie owocowała jazdą bezpieczną, przynoszącą masę podniety.
Na drodze do jeziorka wyrosło jakiś bardzo odległy czas temu miasto Ułan Ude, zamieszkiwane w znacznym stopniu przez mniejszość etniczną zwaną Buriatami, których traktowaliśmy na równi z Ormianami i Szyitami. Tak nakazuje nasz kodeks traktujący wszystkich ludzi jednakowo, bez względu na kolor skóry czy płaszczy.
W Ułan Ude zatrzymaliśmy się na tzw. pół sutki w hotelu Barguzin. Sutka w terminologii rosyjskiej to doba. Natomiast pół sutki to odpowiednio pół doby, zatem 12 godzin. Pół sutka pozwoliła ograniczyć koszta do połowy oraz dokonać niezbędnej rejestracji, która tym razem okazała się fikcją.
Droga nad Bajkał minęła w jesiennych kolorach, głównie brzóz, ale i wielu innych gatunków drzew, których nazwy nie przychodzą nam zupełnie do głowy. Po raz kolejny nienaganna jakość nawierzchni rosyjskich pozwoliła nam sprawnie dotrzeć nad brzeg akwenu. Niespodziankę natomiast sprawiła nam aura. Rozpalenie ogniska i obcowanie z naturą odłożyliśmy na później kroki swe kierując do sklepiku wiejskiego w celu zrealizowanie chytrego planu wykrycia ludności charakteryzującej się gościnnością i otwartością do innostrańców. Cała akcja nie trwała długo, zaledwie po kilku minutach biadolenia, przebywająca w sklepie matka ekspedientki oddała pod naszą opiekę dom typu letniskowego. Dom letni czy nie, piec posiadał a zatem już na samym progu zyskał poklask. Na akomodacji się nie skończyło, sympatyczna pani oddała pod naszą głodna opiekę ryby i ziemniaczki. Niezrażeni brakiem piwa zorganizowaliśmy je we własnym zakresie.
Słoneczny ciepły poranek utwierdził nas w słuszności podążania dalej ku północy – wzdłuż wschodniego wybrzeża Bajkału, aby dotrzeć do Półwyspu Święty nos, który wynurza się na wysokość ok 1400 m znad lustra wody. Żądni przygody zapragnęliśmy dotrzeć do wioski Kurbylik, położonej na samym końcu półwyspu. Wiodła tam droga podszyta hardcorem, jak mawia nasz przyjaciel Lukrecjusz zwany również Wieśkiem. Po dotarciu do wioski myśliwsko rybackiej, otrzymaliśmy od jej mieszkańców 4 okazałe ryby w składzie: 2 okonie i 2 przedstawiciele jakiegoś gatunku. Rozpaliliśmy ogień i korzystając z naszego składanego rusztu, który już po pierwszym użyciu nie zobaczył siebie w pozycji złożonej, sporządziliśmy posiłek. Podarki pożarliśmy z należytym smakiem.
Towarzysząca przez ostatnie dni słoneczna pogoda uśpiła nasze obawy, lęki przed nieuchronnie nadchodzącym spadkiem temperatur, zwłaszcza w najdalej na północ wysuniętym rejonie amurskim, przez który wkrótce mieliśmy przejeżdżać. Dalej brnęliśmy na północ, gdy w miejscowości Barguzin jak niegdyś sam budda doznaliśmy oświecenia. Nieznany dotychczas głos szeptał złowieszcze „opamiętajcie się nieustraszeni, czym prędzej zmieńcie kierunek tułaczki na wschodni, to wam uratuje kończyny przed odmrożeniem a nerwy przed puszczeniem”. Poczym tajemniczy głos znikł w zakamarkach kory mózgowej. Z całą pewnością całe to zdarzenie nie było przypadkowe. Już po kilkuset km dopadł nas pierwszy poważny opad śniegu. Niezrażeni tego typu zjawiskiem gnaliśmy na wschód pokonując do 1000 km dziennie. Gdyby nie puste żołądki, które poprzez dłonie miały kontrole nad manetkami gazu prawdopodobnie nigdy byśmy się nie zatrzymali.
Rosyjska szama przyrządzana w przydrożnych zajazdach zdecydowanie trafiała w nasze gusta kulinarne. Barszcz czerwony, gulasz, naleśniki to, to co każdy zna choćby z barów mlecznych. Ostatnie podrygi notowały nasze niezniszczalne dwusekundowe namioty (tylko Sebaka pięciokrotnie scalał elementy stelaża, zakupionymi na bazarach Azji centralnej miedzianymi rureczkami). Temperatury w okolicach -10 stopni bez trudu pokonywały tropik, następnie warstwę wewnętrzną namiotu i śpiwór (zwłaszcza ten syntetyczny Pietrzyka) aby bez skrupułów dopasć i skutecznie wyziębić pragnącego usnąć motocyklistę. Nasze próby znalezienia bezpłatnego, a zarazem ciepłego noclegu zazwyczaj były owocne. Czy będąc kobietą pilnującą porządku na dworcowym holu czy uczennicą klasy szóstej dysponującą mieszkaniem nie zgodzilibyście się z naszymi błyskotliwymi pomysłami?
Pędząc tak co tchu natrafiliśmy na miasto Chita, które to mielismy okazję ”podziwiać” podczas China Expedition 2005. Leżące na trasie kolei transsyberyjskiej miasto może się szczycić jedynie tym faktem. Przynajmniej nam nie udało się dostrzec znaczących zalet. Jedynym atutem okazał się spory serwis, w którym zakupiliśmy olej silnikowy oraz lubrykanty zapewniające sprawne napędzanie całego układu silnik-koło. Nawiedzony przez nas warsztat miał ręce pełne roboty niczym wędkarz w stawie hodowlanym. Niezbędnej wymiany płynu po raz pierwszy postanowiliśmy dokonać własnoręcznie. Całe przedsięwzięcie okazało się niezwykle banalne dla tak doświadczonych serwisantów jak my. Jeszcze kilka bryzgów na łańcuch nowo zakupionym japońskim super smarowidłem i w drogę. Już mieliśmy opuszczać Chitę gdy Pietrzyk przypomniał sobie o braku odpowiednio ciepłych rękawic. Dokonał więc zakupu niezwykle solidnych, o wysokiej widzialności, zaprojektowanych z myślą o budowniczych dróg – rękawic „Alaska”. Właściciel wkrótce po zakupie przekonał się o ich bezużyteczności i powrócił do starszych rękawic kuchennych w kolorze maskującym moro zakupionych jeszcze w odległym Kazachstanie.
Jak zwykle po wymianie oleju w naszych afrykach, poczuliśmy wiatr w plecy. Tym razem ten przenikliwy, mroźny wicherek nie napawał optymizmem. To był znak, że przed nami najgorsze dni z najgorszych. A właściwie jeden dzień, gdy temperatura w południe wynosiła około -8 stopni. Nawet kilka par skarpet i opatulenie butów futrem syntetycznym, które otrzymaliśmy od dobrodusznych panów nie powstrzymywały skutecznie mrozu. Ratując się przystankami w zajazdach, rozgrzewani herbatą wreszcie dotarliśmy do punktu, od którego zaczęliśmy podążać bardziej na południe niż wschód. Owszem trochę to zawiłe, ale tak wynika z mapy, zatem trzymajmy się tego. Z godziny na godzinę pokrywa śnieżna ustępowała, aż po dniach dwóch na drzewach znów dostrzegliśmy zielone płatki zwane liśćmi. To Władywostok! Kres naszej podróży, senne marzenie, waran z Komodo, okruszki na talerzu.


Dzięki CS (couchsurfing.com) udało nam się pobyt we Władywostoku spędzić chyba najlepiej jak to możliwe. Przygarnąć nas postanowiła niezwykle sympatyczna para małżeńska składająca się z dwóch osobników płci przeciwnej. Jedną z nich była Polka Magda a drugą Rosjanin Evgenij zwany Jeką (Rzeką). Ogromu pomocy i życzliwości, jakimi nas obdarzyli nie było końca. Już na samym początku zgodzili się abyśmy ich mieszkanie okupowali przez kilka dni. Prawdopodobnie nie ma na świecie drugich takich, którzy podjęli by się takiego wyzwania. Goszcząc u siebie dwóch ociekających trudem przebytej drogi głodomorów, śmierdzieli i bałaganiarzy ściągnęli z pewnością na siebie gniew samego stwórcy! Dziękujemy zatem jeszcze raz na lamach naszego bloga!
Pozostawienie Afryk we Władku wiązało się z koniecznością odwiedzenia urzędu celnego, zatem pierwsze kroki po przybyciu skierowaliśmy właśnie tam. Jak twierdził Pan pełniący role ochroniarza, aby załatwić sprawę przedłużenia pozwolenia na pobyt motocykli w Rosji do jednego roku potrzebujemy przedstawiciela będącego obywatelem Rosji. Postanowiliśmy zatem poprosić naszego gospodarza Jekę o pomoc. Jeka bez zastanowienia zgodził się na nasze warunki. 600 dolarów dziennie oraz butelka dobrej rosyjskiej wódki załatwiła sprawę. Juz po pierwszych minutach ogarniania naszej sprawy przez Jekę okazało się, ze odwiedziliśmy nie ten urząd. Naszym miał zająć się oddział morski urzędu celnego. Cholernie niesympatyczna pani po pół godziny nie zwracania na nas uwagi oznajmiła, ze musimy sprawę przedstawić pisemnie po rosyjsku. Nasza doskonała znajomość rosyjskiego w piśmie, mowie i uczynku pozwoliła na oddanie tej sprawy w ręce Jeki. W niespełna kilka chwil sporządził niezbędne dokumenty. Dostarczyliśmy je bez zwłoki na biurko Pani olewającej nas bez opamiętania i skrupułów. Po obejrzeniu papierów i paszportów stwierdziła, ze nie jest w stanie nam pomoc, gdyż nasza wiza kończy się za miesiąc. Wiec z jakiej racji mamy otrzymać pozwolenie na przebywanie motocykli przez rok. Studiując kolejne strony urzędowych dzienników nie wiedziała, że znajduje sie w polu silnego oddziaływania naszego uroku. Przebywanie w nim odniosło upragniony rezultat. Po kilkunastu minutach oznajmiła, ze dostaniemy owo pozwolenie. Sukces – tak nazwaliśmy cala operacje.
Operacja sukces pozwoliła na podjecie dalszych działań – zakupienie biletu na prom relacji Władywostok – Donghae (Korea Południowa). Szkoda, ze nie widzieliście min Magdy i Jeki, kiedy dowiedzieli się, ze najbliższy prom jest za niespełna tydzień. Tak szczęśliwych nie widziano ich ponoć od czasu rozpadu Yugoslawii.
W drodze rozsądnych przemyśleń postanowiliśmy nasze maszyny przezimować w jednym z klubów motocyklowych. Padło na Iron Tigers, znany i lubiany klub, chętnie pomagający przybyszom z rożnych zakątków świata.
Oczekując na prom nie próżnowaliśmy, wybraliśmy się na południe (rejon Hasański), pod granicę północno koreańską aby po raz ostatni zaznać ekstazy z możliwości prowadzenia motocykla. Jak się okazało nie taki był cel naszego przyjazdu według pograniczników rosyjskich, na których natrafiliśmy niespełna kilometr od granicy. Szczęśliwie skończyło się na sporządzeniu kilkustronicowego raportu i odesłaniu nas poza obręb strefy przygranicznej.
Innym razem wybraliśmy się z naszymi gospodarzami na wyspę Ruską gdzie zwiedziliśmy artylerie, która sprawnie odstraszała japońską marynarkę podczas II Wojny Światowej. Zachwytom nad pięknem przyrody nie było końca, gdy nagle dnia 21ego października wkroczyliśmy na prom do Korei, zakupując przedtem kilka litrów rosyjskiej wódki, która pomogła załagodzić objawy choroby morskiej.




Osiągając motocyklowy kres wyprawy odczuwaliśmy ogromna satysfakcje. Po przebyciu około 20 tysięcy km wjeżdżamy do Władywostoku na sprawnych maszynach i bez obrażeń. Niby nic specjalnego rzekłby jakiś pieprzony ignorant, ale dla nas jak i całej reszty świata było to wydarzenie niezwykle istotne. Szczęściu, jak to w romantycznych historiach bywa towarzyszył smutek. Nadszedł nieunikniony czas rozłąki z czymś co przez ostatnie 13 tygodni poprzez dupę woziło cała resztę naszego ciała oraz dobytek.

Rosja 2 foty


Bajkał brzeg


przez cierpliwość osiągasz kres


oziero


Święty Nos


Nos Święty


bagna bezzałogowe


ryba gril w Kurbylik


Kurbylik


skurczybyk


federalka jak ta lalka


grizzly the bear


tak zachodzi na syberii


pokoik szóstoklasistki


droga bez zakręta


parom do Hasańskiego


Władywostok to nie Rostock


Korea Północna tuż zarogiem


wrak fińskiego statku wodnego


nieopodal jedliśmy ostrygi


rybka za 15 złotych sztuka


Ukrainka z Brzescia?


rybka lubi pływać

piątek, 26 listopada 2010

AKCJA POCZTÓWKA

Zainspirowani akcją charytatywną zorganizowaną przez poznanych wcześniej Roberta i Anię (www.ku-sloncu.org), postanowiliśmy wystąpić z podobną inicjatywą. Akcja polega na wysyłaniu przez nas pocztówek do osób, które chcą wesprzeć ten projekt. Aby otrzymać pocztówkę należy przesłać na podane niżej konto kwotę 15 zł z dopiskiem „Pocztówka” oraz podaniem swojego adresu. Dla pewności prosimy o wysłanie e-maila z nazwiskiem i adresem na sebakaa@gmail.com. Koszt przesłania kartki z Azji do Polski to około 3-4 zł. Pieniądze, które uzyskamy, będziemy mogli przeznaczyć na wyposażenie i pomoc dla jednej ze szkół w regionie.
Wszystkim, którzy zaangażują się w projekt BARDZO DZIĘKUJEMY!


Inspired by charity action organized by Robert and Ania (www.ku-sloncu.org), that we have met before, we decided to come up with similar action. Project is about sending postcards to all the people who would like to support us. To receive a postcard you need to send to an account (no. below) 15 PLN (5 USD, 4 EUR) with note “Postcard” and your address. To make sure please send an e-mail with your name and address to sebakaa@gmail.com. Cost of sending a postcard from Asia to Europe is about 3-4 PLN (1 USD – 1 EUR). Money that we are going to receive we want to use for buying an equipment and helping one of the schools in the region.
To all of those who will be part of this project BIG THANK YOU!



Sebastian Królikiewicz
PL60 1090 1102 0000 0001 0646 4671

niedziela, 14 listopada 2010

Mongolia

Granicę rosyjsko- mongolską przekroczyliśmy bez większych przeszkód. Następnie postanowiliśmy znaleźć odpowiednie miejsce, aby godnie się pożegnać. Dotarliśmy do jakiejś zapyziałej mongolskiej wioski, gdzie od razu przejęła nas grupka ludzi poruszających się na chińskich motocyklach. Jeden z młodzieńców zaproponował nam nocleg w swoim domu, niemal natychmiast przystaliśmy na ów ofertę. Zajechaliśmy tylko do sklepu po wódkę i piwo, a kiedy wróciliśmy okazało się, że dwie rodziny pokłóciły się „o nas” tzn., kto ma gdzie nocować. Doszło do wyzwisk, przepychanek i bijatyki. Nie jesteśmy zwolennikami waśni i sporów, wiec postanowiliśmy uciec z miejsca zamieszek i poszukać nowego noclegu. Bardzo szybko znaleźliśmy jurtę, gdzie za niewielkie pieniądze mogliśmy spokojnie przekimać. Pan gospodarz napalił w wielkim namiocie, a my w tym czasie zjedliśmy baraninę z ziemniakami i wypiliśmy jedną flaszkę. Potem impreza przeniosła się do jurty, alkohol lał się liiiiitrami, rozmawialiśmy jak zawsze na poważne tematy, wspominając najbardziej elektryzujące momenty naszej „bez doświadczeń wycieczki”. Rano był kac i zupa z barana, aż w końcu nadszedł czas rozłąki! Szkoda, że to nie chęć ludzka, lecz niemożność maszyn spowodowała, iż Paweł B. oraz Artur N. musieli udać się w kierunku ojczyzny naszej Polskiej. Niezmordowani w bojach Pietrzyk i Sebaka ruszyli dalej penetrować coraz to głębiej dziką mongolską dziką i ociekającą krwią krainę.
Od samego początku ziemia Chingis Khana okazała się bardzo trudna, piaszczysto kamieniste drogi i rzeki (a zwłaszcza jedna z nich) przysporzyły nam sporo problemów (głównie psychicznych). Jednak dzięki pomocy mongolskiego Kazacha na koniu, który wskazał nam drogę, udało się nam wyjść z tarapatów. Po przejściu przeklętej rzeki było już tylko lepiej, a krajobrazy mongolskie doskonale wynagradzają przebyte trudy podróży. Jechaliśmy aż do wieczora i przypadkowo trafiliśmy do ludzi wypasających owce, kozy oraz yaki. Zapytaliśmy grzecznie czy można rozłożyć namioty, zgodzili się bez oporów i zaprosili do jurty. Rodzinka poczęstowała nas słoną herbatą z mlekiem, kwaśnym serem i ciastem bez smaku. Przyglądała się nam uważnie jakbyśmy byli z dziwolągami ze Startreka. Komunikacja między nami ograniczona była do języka migowego, ale i tak było sympatycznie. Pewnym zaskoczeniem było wyposażenie jurty, był tam telewizor, antena satelitarna, baterie słoneczne, a poza tym w środku wisiały jeszcze baranie flaki i takie tam inne cuda. Następnego ranka, po raz kolejny zaproszono nas do już jurty na mongolska herbatkę, ale tym razem czekała na nas nie lada niespodzianka. Jeden z Mongołów oprawiał właśnie susła i zapytał czy chcemy go zjeść, oczywiście nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności! Gotowany suseł smakuje zupełnie jak gotowany suseł, czyli niezbyt dobrze. Odbijało się tym pieprzonym gryzoniem ładnych parę godzin. Po miłej gościnie udało się w końcu ruszyć, niesamowite widoki powodowały częste przystanki na robienie zdjęć i filmów. Szczególne wrażenie sprawia w Mongolii uczucie ogromu niekończącej się przestrzeni.
Pierwszym większym miastem na naszej drodze było Ulaagom. Miejsce nadzwyczaj mało ciekawe, spędziliśmy tam noc w gościńcu i z samego rana o 13: 30 popędziliśmy w dalszą drogę. Gdy zrobiło się ciemno zaczęliśmy wypatrywać jakiś jurt w celu wproszenia się na nocleg. Pierwsza próba była zupełnie nieudana, ponieważ trafiliśmy na bardzo pijanego pana grubego Mongoła i szybko uciekliśmy do następnej jurty. Ta okazała się słusznym wyborem, porządna mongolska rodzinka ugościła nas po królewsku. Tym razem była zupa z prawdziwymi warzywami i bez baraniego tluszczu, co w Mongolii może uchodzić za cos dziwnego. Kolejnym fenomenem była herbata i tu uwaga! z cukrem, a nie z solą – byliśmy w szoku, Sebaka do dziś nie może się otrząsnąć i przed zaśnięciem wymaga głaskania po głowie. Mongolia to wielki kraj, wiec jedziemy jedziemy i jedziemy, a końca nie widać, po drodze poza pięknymi widokami wielkie stada owiec, kóz, jaków, koni i wielbłądów. Tradycyjnie, kiedy zapada zmrok zatrzymujemy się przy jurcie, tradycyjnie zapraszają nas so środka, ale za to następnego dnia rano okazuje się mniej tradycyjnie, że za wszystko musimy zapłacić i to w dodatku pieniędzmi! A poza tym to rano tak po ludzku ujechaliśmy, tak jak to zawsze rano sobie odjeżdżamy. Jadąc na motocyklach myśleliśmy sobie o rożnych rzeczach, kolorach i dźwiękach. Aż nastał zmrok!!! Po raz kolejny przypadek zdecydował o miejscu noclegowym. Z pośród surowego krajobrazu mongolskich przestworzy wyłonił się nagle niczym zając (w miejscach gdzie te skaczące zwierzątka nagle się wyłaniają) brzozowy gaj. Było to idealne wręcz miejsce na ekspedycyjne obozowisko namiotowo- ogniskowe. Za pomocą drewna i płomienia stworzyliśmy cos w rodzaju paleniska ogniska, które to można podzielić na trzy fazy – rozpalanie, palenie się właściwe oraz dogasanie. Po ostatniej fazie jeszcze dla pewności nasikaliśmy na żar, co spowodowało pojawienie się sporej chmury paromoczu. Następnie zdecydowaliśmy się na sen w namiotach (takich naszych przenośnych domach). Wstajemy o świcie, a tu nagle z zaskoczenia chmury, a z nich leciał deszcz. Fakt ten przeszkadzał, co nieco - bo to i zimno i mokro jednocześnie, a co za tym idzie nieprzyjemnie. Po jakimś tam sobie czasie gdzieś w oddali dostrzegliśmy spore zagęszczenie budynków na stosunkowo niewielkiej przestrzeni – miasto! Pomyśleliśmy niemalże jednoczenie. Nasze przypuszczenia okazały się trafne, było to miasto ulaanggggg. Gdy wjechaliśmy do wnętrza tego urbanistycznego uroczyska, zakotwiczyliśmy szybko w pewnym gościńcu. Z ciekawych rzeczy, które to dokonaliśmy, to kupiliśmy na targu siekierę, klucz nr 24, koc oraz chińską ładowarkę to fińskiego telefonu komórkowego.
Cały czas kierowaliśmy się w stronę stolicy państwa mongolskiego, droga zazwyczaj nie była łatwa, średnia prędkość to jakieś 35km/h, wiec po jakimś czasie odechciewa się tego i owego. Jeszcze to ociekające baranim tłuszczem mongolskie jedzenie nie nastraja optymizmem. Gdy jechaliśmy kolejną godzinę po stepowym bezdrożu cos nas wielce zaskoczyło, mianowicie był to prawdziwy asfalt. Doszło do ucałowania czarnej twardej powierzchni drogowej i niczym błyskawica ruszyliśmy w kierunku Ulan Bator. Asfaltowa drogą mogliśmy już jechać do samego miasta, ale nadrobilibyśmy jakies 120km. Postanowiliśmy, więc wybrać skrót, który wiódł drogą gruntową. Okazało się szybko, że ten odcinek stała się dla nas koszmarem. Pod wpływem padającego deszczu na drodze pojawiła się maź, która dla naszych ciężkich motocykli była niezmiernie trudna do przebycia. Jakoś jednak daliśmy rade pokonać to błotne piekło i po około 200 km złej drogi, znowu pojawił się asfalt. Już bez żadnych trudności zajechaliśmy do Ulan Bator. Miasto różniło się od odwiedzanych wcześniej mongolskich osad, było nadzwyczaj nowoczesne jak na tamtejsze warunki, ale nie zachwycało. Mieszkaliśmy sobie w guesthousie i chcąc uczcić kawał przejechanej Mongolii udaliśmy się do sklepu po piwo. Piwa nie było, poszliśmy wiec do drugiego sklepu i też nic, w trzecim i kolejnym ta sama sytuacja. Okazało się, że trafiliśmy akurat na „no alkohol day” Tak już to jest w tym kraju, że raz w miesiącu mają taki oto dzień. Zażenowani zaistniała sytuacja, poszukiwaliśmy piwa w restauracjach, pubach i innych lokalach. Po dłuższym czasie udało nam się znaleźć lokal gdzie serwują piwo! Dosiadło się do nas dwóch Żydów oraz Australijka i wieczór potoczył się sympatycznie. Następnego dnia, w naszym gościńcu piliśmy wódkę z sokiem z rokitnika, a następnie wyszliśmy z kolegą francuzem na miasto. Skoczyliśmy do największej imprezowni w mieście. Nad ranem chcąc wrócić do naszej melinę, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy, ale jak się okazało nie do miejsca, do którego chcieliśmy. Kierowca zdecydował zatrzymać się w ciemnej uliczce, przywołać około dziesięciu kolegów i najzwyczajniej w świecie nas okraść. Całe szczęście nie ucierpieliśmy dotkliwie materialnie ani fizycznie. Natomiast niesmak po tym parszywym incydencie pozostał. Następnego dnia na jednym z największych azjatyckich bazarów doszło do kolejnej tym razem tylko próby kradzieży. Mongolski młodzieniec o kociej mordzie próbował stojącemu przy sklepowej ladzie Pietrzykowi odpiąć sakiewkę i wyciągnąć z niej cenne przedmioty. Jednak niedoszły poszkodowany w porę się zorientował i kopnął z całej siły napastnika w piszczel (butem motocyklowym zakończonym metalowymi zębami). Młody złodziejaszek został natychmiast pojmany przez właścicieli pobliskich kramów, a potem przez ochronę obiektu.
Po burzliwej wizycie w nieciekawej stolicy, skierowaliśmy się w kierunku takiej dużej Rosji….Jakies 100km za Ulan Bator wydarzyła się rzecz dziwna i na co dzień niespotykana. Jechaliśmy sobie spokojnie, aż tu nagle spadły nam kaski, a do głowy przenikło blisko milion migających światełek i szeleszczących dźwięków o kolorze bliżej nieokreślonym. Już wtedy zorientowaliśmy się, ze to obce siły chcą zawładnąć nami i przejąć niezwykle cenne informacje zawarte w naszych głowach. Niemal natychmiast skręciliśmy w krzaki i cisnęliśmy kamieniami w ich galaktyczny statek o tajemniczo brzmiącej nazwie Ewa 7! Po tym fakcie światła z głowy wyleciały, kaski wróciły na głowy. My niezrażeni wydarzeniami jechaliśmy dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Historie tą należy traktować z przymrużeniem oka.

Mongolia foty


nasza ziemia


jak jurta, jak jurta


susły małe dwa chciały przejść przez rzeczkę, nie udało się dostały kuleczkę


zupa a w tle dupa


szybkie jedzenie, jedzenie szybkie


patałaszka


2


u marchewki urodziny, wszystkie zeszły się jarzyny


drogówka


kosmos, okruszki na talerzu


ukulele timbuktusz


nic mi więcej nie potrzeba


morena a może Piecki Migowo


co to? Yamamoto!


dziadek, co nie płaci składek


to to już nie wiem co to może być


Mongołki małe trzy


mała mieszkanka stepu


kazachska ekipa co dookoła swiata jedzie


skały, motocykle i mały gnojek


czarny zawisza


nic nie rosnie


pani jesień do Mongolii liscie niesie


bardzo zmartwiona konina


przełęcz


trochę droga, trochę góry i trochę chmury


andrzejki Mongolia 2010


jesienny obóz


rodzina słowem śliczna