piątek, 21 stycznia 2011

Timor Wschodni

Przekroczenie granicy indonezyjsko - timorskiej ku naszemu zaskoczeniu nie przysporzyło większych problemów. Po szybkim załatwieniu papierkowych formalności, naładowani pozytywnie mocą nowej przygody, mogliśmy ruszyć wzdłuż timorskiego wybrzeża. Na pierwszy rzut oka daje się zauważyć, że w Timorze Wschodnim, roi się od funkcjonariuszy UN i innych charytatywno - porządkowych organizacji. Fakt ten sprawił, że nie byliśmy już tak entuzjastycznie witani przez miejscową ludność jak to się działo po stronie indonezyjskiej. Ludzie przez lata zdążyli się przyzwyczaić do dużych istot, które przemierzają ich mały kraj białymi Toyotami.

Po 30 km od granicy zrobiło się nieco sennie, wiec zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. Upatrzyliśmy sobie domek wybudowany jeszcze w czasach portugalskich koloni i tamże zostaliśmy ugoszczeni.

Dalsza trasa mimo wcześniej zebranych informacji nie była płaska, wręcz przeciwnie wiodła bowiem miejscami przez całkiem wysokie wzniesienia. Po wyczerpujących podjazdach w odległości 30 km od Dili natknęliśmy się na posterunek UN, tam zostaliśmy entuzjastycznie przyjęci na posiłek i nocleg. Funkcjonariuszami UN-u byli Malezyjczycy pochodzenia indyjskiego. Ich praca polegała na nie przemęczaniu się, co jakiś czas w ramach monitoringu zatoczyli rundkę po okolicy. Po porannej kawie i czymś, co przypominało pączki, w szybkim tempie udaliśmy się do stolicy. Miasto jak się spodziewaliśmy nie zachwyca swą urodą i klimatem. Zatrzymaliśmy się tu na jedną noc w jednym z gościńców. Wieczorkiem popijaliśmy 20% whisky oglądając na ulicznym telebimie filmy. W mieście akurat odbywał się festiwal europejskiego kina, w repertuarze znalazły się nawet dwie pozycje polskie. Następnego ranka próbowaliśmy załatwić wizy do Indonezji i jeszcze kilka innych spraw. Nic nam w tym dniu nie wyszło, co skwitowaliśmy piwem i wizytą na plaży za miastem. Miejsce nawet ładne tylko w wodzie sporo mułu i korzeni namorzynowego lasu. W słynnym przewodniku Lonely Planet plażę ową opisano, jako jedną z najpiękniejszych na Świecie. Bzdura po stokroć! Po przekimaniu w namiocie ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkudziesięciu kilometrach opadliśmy z sił, a było to w dźwięcznie brzmiącym mieście Manatuto. Tutaj natknęlismy się zupełnie przypadkowo na szkołę języka angielskiego „SOLS 24/7 (Science Of Life Systems 24/7)”. Jest to trochę dziwna organizacja o zacięciu sekciarskim. Jednak, co najważniejsze mogą nas przenocować za darmo, a co może jeszcze ważniejsze, uczą bezpłatnie okoliczną młodzież języka, dzieki któremu będą mogli znaleźć pracę np. w sektorze turystycznym. Uczestniczenie w modlitwach i śpiewach oraz posiłki z ryżu i liści papaji sprawiały nam wiele radości. Narzekać jednak nie wypada. Od tamtejszych nauczycieli otrzymaliśmy namiar do kolejnej takiej szkoły w następnym większym mieście na trasie. Było to Bacau, gdzie po trudach górskich podróży odnaleźliśmy zaprzyjaźniony SOLS, w którym się schroniliśmy. Miasto o portugalskich korzeniach nie spodobało nam się na tyle, żeby tam dłużej zabawić. Zniszczone i zaniedbane kamienice bardziej odstraszały niż zachwycały. Po nocy spędzonej w towarzystwie miejscowych i odrobiny alkoholu zjechaliśmy na plażę do Osolany, gdzie warunki do pływania w masce z mordą skierowaną w morskie otchłanie były wprost fenomenalne. Popływaliśmy zatem nieznacznie, potem dokuczały nam nieznośne dzieci, wiec ruszyliśmy w poszukiwaniu „lepszego” . Udało się, gdyż kilkaset metrów dalej wstąpiliśmy do klimatycznego domostwa, gdzie rozdając cukierki i długopisy zyskaliśmy przychylność mieszkańców, a ponad to słodką kawę, nudle i niesłone bułeczki. Rankiem Sebaka poszedł pod wodę podziwiać korale, a Pietrzyk w tym czasie zachwycał się rodzinnymi albumami zdjęć. Najbardziej w pamięci utkwiła mu fotografia dziadka w trumnie, który w ustach miał nawtykane sporo białych kwiatków. Po obejrzeniu zdjęć tubylcy próbowali usilnie cos Pietrzykowi pokazać. Dopiero po kilku minutach cwany gapa zorientował się, że to krokodyl pływa sobie beztrosko przy brzegu. Uznaliśmy to za znak do zapakowania rowerów na pakę i udaliśmy się stopem pod 5 km morderczy podjazd. Na górze podziękowaliśmy dobroczyńcy, który zechciał nas podrzucić i ruszyliśmy w kierunku miejscowości Com. Po 80 km dotarliśmy do tego znanego w pół świadku turystycznym kurortu. Na miejscu roiło się od pensjonatów. Jednak mamy pewne twarde zasady i za noclegi na takich zadupiach nie płacimy. Skorzystaliśmy więc z dobroci i gościnności pewnej ubogiej rodziny, która oddała nam do dyspozycji bambusowy podest z daszkiem, poczęstowano nas smażoną ośmiornicą i ryżem. Ludzie ci okazali się tak biedni, że zdecydowaliśmy się ich wspomóc i zapłacić za nocleg. Nie chcieli przyjąć pieniędzy, ale na siłę wcisnęliśmy im nico grosza. Najmłodszą przedstawicielkę rodu, dziesięcioletnią Agnes obdarowaliśmy słodyczami i długopisami, co wprawiło ją w niebywałą radość. Z Com tuż po porannym nurkowaniu drogą prowadzącą na skróty pojechaliśmy do Lospalos. Droga może krótsza, ale charakteryzująca się za to długim podjazdem, a do tego bardzo ostrym. Po kilkugodzinnym prowadzeniu rowerów pod górę prawie skonaliśmy a z droga z łaski swojej się wypłaszczyła. Od tej magicznej chwili mogliśmy korzystać z rowerów jak pan Bóg przykazał. W końcu dotarliśmy do Lospalos! Nocleg jak nakazuje tradycja znaleźliśmy w „SOLS”. Kolejnego ranka ruszylismy w kierunku plaży Valu, która znajduje się na wschodnim krańcu kraju. Rowery zostawilismy w szkole z powodu słabej kondycji dróg w rejonie. Pierwszą część trasy pokonaliśmy stopem oraz minibusem, a ostatnie 20 km piechotą. Kiedy dotarliśmy na miejsce naszym oczom ukazała się przepiękna plaża, na której poza opustoszałymi bungalowami do wynajęcia i kilkoma rybakami nic nie było. Miejsce wyjątkowe, a warunki do oglądania rafy koralowej najlepsze, jakie do tej pory udało nam się eksplorować. Od szanownych panów rybaków za nieduże pieniądze kupiliśmy duże i smaczne ryby. Nocleg dzięki uprzejmości poławiczy ryb spędziliśmy w bambusowej wiacie. Nagle pojawiła się terenowa Toyota, a samochód na takim zadupiu to wielka rzadkość, wiec bez chwili zastanowienia zwinęliśmy się stopem prosto do Lospalos. Z tego niczym nie wyróżniającego się miasta rowerami zjechaliśmy nad morze, po drodze trafiliśmy na ceremonię walk kogutów. Spore zgromadzenie mężczyzn wraz ze swoimi drobiowymi pupilami, którzy obstawiają poszczególne walki. Koguty dla większej siły rażenia mają przyczepione do nóżki ostrze, walka przebiega dosyć szybko i kończy się zazwyczaj śmiercią jednego z kogutów. Zwycięski ptak swojemu właścicielowi daje powód do dumy oraz plik dolarów. Walki kogutów są bardzo popularną rozrywką w Timorze, ale nam nie przypadły do gustu gdyż kochamy koguty jak własne dzieci, a dzieci przecież nie mamy, być może w przyszłości mieć będziemy.

Po przedstawieniu próbowaliśmy łapać stopa do Dili. Było to bardzo trudne, przeszkodą okazał się zupełny brak ruchu ulicznego. Po kilku godzinach udało się jednak złapać furę jadącą do Baucau. Tam zaszczyciliśmy swą obecnością szkolę języka angielskiego „SOLS” i po noclegu udaliśmy się autobusem do Dili. W stolicy od razu po przyjeździe usiłowaliśmy załatwić wizy w ambasadzie indonezyjskiej, ale niestety się spóźniliśmy. Szybko wpadliśmy na dobry pomysł, że okres, który jesteśmy zmuszeni spędzić w tym nieciekawym mieście spędzimy w SOLS, co okazało się słuszną decyzją. Zostaliśmy przyjęci należycie, własny pokój i dostęp do Internetu był czymś o czym nawet nie marzyliśmy. Czas upływał błogo, oglądaliśmy filmy, pomagaliśmy w kuchni i łączyliśmy się w modlitwie wraz z kambodżańskimi nauczycielami. Pewnego razu wraz z naszymi kolegami i koleżankami wybraliśmy się na wycieczkę do enklawy Oecussi, małego skrawku Timoru Wschodniego otoczonego przez indonezyjski ląd i nieco morza. Do enklawy dotarliśmy za pomocą promu, łajba była dość konkretnie przepełniona. Urozmaiciło to dwunastogodzinną podróż, gdyż z nadmiaru pasażerów poruszanie się po statku było utrudnione. Na miejscu pokręciliśmy się trochę po okolicy, gdy po dziesięciu godzinach nadszedł czas powrotu. Prom był jeszcze bardziej wypełniony pasażerami, a do tego padał deszcz, było więc jeszcze ciekawiej, interesująco i zajebiście. Tak się jakość złożyło, że w czasie pobytu w Dili przypadały urodziny Jezusa. Wieczerze wigilijną spędziliśmy z polakami Kasią oraz Mateuszem, którzy zaprosili nas do siebie i poczęstowali prawdziwymi pierogami. Po kolacji poszliśmy na imprezę do sąsiadów pochodzących głownie z kraju kangura. Popijaliśmy gin ze Spritem. Pierwszy dzień świąt okazał się nadspodziewanie udany. Dzięki jednemu z nauczycieli SOLS zostaliśmy zaproszeni na kolację do bazy UN. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że obfitość jedzenia i picia może nawet konkurować z polską tradycyjną świątecznej wyżerki. Byliśmy bardzo szczęśliwi możliwością zajadania się grillowaną kozą i popijania zimnego piwa oraz dobrej whisky. Zostaliśmy do końca imprezy, a do naszej meliny odwiózł nas komendant służbowym samochodem. Po drodze zostaliśmy trafieni przez jakiegoś łobuza kamieniem, ale na szczęście ani nam ani opancerzonemu autu nic się nie stało. Po burzliwym okresie świątecznym nadszedł czas rozstania z Timorem Leste, więc na przemian rowerem oraz autostopem opuściliśmy ten piękny kraj.

Timor Wschodni - foty


odpływ


timorska plaża syfem zaraża


dom typowy dla tych rejonów


jeździec


zdziwiona?


wszystkie rybki


frajer


slipia


malunki ścienne. Koniec XX w.


panpijak


skok stewczyka


przylądek dobrej beznadziei


bawół też człowiek


indabusu zabawka typu homemade


oral B


dzieci tłum


upadek


KFC


przed walką


walka właściwa


kolororyby


ikan bakar


ludzi tłum


kambodżańska nauczycielka angielskiego (ładna dziewucha - nie zaprzeczysz)


enklaw enklawa enklawą wspaniała. Ałła.


deszczu strugi, a oni grają w te piłę…


jedzie…


…buka

niedziela, 2 stycznia 2011

Indonezja Timor

Wizytę na wyspie Timor rozpoczęliśmy od tygodniowego pobytu w mieście Kupang. Nie piękno tego miejsca, lecz konieczność załatwienia spraw wizowych zatrzymała nas tam tak długo. Czas wypełniały nam liczne wizyty w konsulacie Timoru Wschodniego, w którym to załatwialiśmy specjalny list, który na granicy można zamienić na wizę. Poza tym uprzyjemnialiśmy sobie czas smakując różne gatunki miejscowego araku. Pewnego razu wybraliśmy się nawet do miejscowej dyskoteki i jak się później okazało to nie była najlepsza decyzja. Przełomowym pomysłem było kupno rowerów i kontynuowanie podróży na jednośladach. Gdy już załatwiliśmy wszystkie potrzebne papiery mogliśmy ruszyć na rowerowy podbój Timoru. Początek okazał się bardzo prosty gdyż trasa wiodła po płaskim. Po przejechaniu około 30 km zrobiło się ciemno, co zmusiło nas do poszukania miejsca noclegowego. Najpierw „pomagała” nam policja spisując nas kilkukrotnie na komisariacie. Ale szybko wzięliśmy sprawy w swoje ręce i spytaliśmy o możliwość kimki w przydrożnej wiejskiej chacie. Miejsce wydawało się nienajgorsze, poczęstowano nas rybą i sopi (arak-wódka). Zostaliśmy obdarowani tradycyjnymi ręcznie robionymi szalikami, a następnie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Rodzina, u której nocowaliśmy polubiła nas tak bardzo, że sms-uje do dziś. Kolejny dzień przyniósł ze sobą odrobinę hardcoru w postaci gór i związanych z nimi podjazdów. Wyszło na to, że wyspy wulkaniczne wcale nie muszą być płaskie. Ich wypukłość powoduje zmęczenie do tego stopnia, że Piotr K. musiał wspomóc się transportem publicznym w postaci bemo (małe busiki wypchane systemem nagłaśniającym i plakatami Britney Spears lub Jezusa Chrystusa). Sebaka i Pietrzyk jechali mimo pękających mięsni i zalewającego oczy słonego potu, a następnie spędzili noc w małej wiosce pozbawionej elektryczności, gdzie stali się obiektem zainteresowania mieszkańców tejże społecznosci. Natomiast pan król Krzyżanowski spędził noc w jednym z luksusowych hoteli w Soe. Pietrzyk z Sebaką rankiem zmierzyli się z górskimi podjazdami i dołączyli do Krzyżana, we wspomnianym Soe. Grupa się połączyła i ruszyliśmy dalej na wschód. Po kilku kilometrach, kiedy pojawił się pierwszy podjazd Krzyżan zdecydował ponownie skorzystać z publicznego transportu i udał się do NikiNiki, natomiast rowerzyści zatrzymani przez tropikalny deszcz nocowali w domu pastora i jego nawiedzionej żony. Ludzie, u których się zatrzymali nie mieli nic prócz Chrystusa w sercu. Dom był bardzo skromny z licznymi malowidłami świętej rodziny na ścianach, a ludzie tam mieszkający oczekiwali na pieniądze, które prześle im Jezus. Utrzymywali się z datków przekazywanych przez wiernych, a żywili się tym co rosło na drzewach otaczających posesję. Po nocy przebytej w tej religijnej enklawie ruszyli ku spotkaniu z wygodnickim Krzyżanem oczekującym w NikiNiki. Po spotkaniu zwartą grupą z pomocą rowerów przenieśliśmy swe dupy ku północy jadąc w stronę Kefy. Po drodze zatrzymaliśmy się na bakso (tradycyjna Indonezyjka zupa), po czym pojechaliśmy skorzystać z Internetu. Do jakości Internetu można było mieć pewne zastrzeżenia. Jednak nie to było w tym wszystkim najważniejsze, nagle nie wiadomo skąd wokół nas zjawiło się kilkadziesiąt osób. Wśród nich o dziwo kilku młodzieniaszków posługujących się nienajgorszym angielskim. W minut kilka ci dobrzy ludzie zorganizowali laru (alkohol ok. 5% produkowany z owoców palmy). Po wypiciu kilku dzbanków rozmowy z tubylcami były nadzwyczaj ciekawe i pełne blasku. Rankiem dnia następnego nadgorliwi przyjaciele chcieli za wszelką cenę zorganizować nam czas wolny. Zaprowadzili nas do najstarszego timorskiego kościoła produkcji portugalskiej. Szczerze powiedziawszy to dawno takiego badziewia nie widzieliśmy. Następnie zabrali nas do domu jednego z naszych nowopoznanych kolegów gdzie poczęstowano nas mlekiem ze świeżo zerwanych kokosów, oraz co ważniejsze i smaczniejsze domowym laru. Po męczącym zwiedzaniu portugalskiej religijnej spuścizny z uśmiechem na ryjach podążyliśmy na jednośladach w dalsza drogę. Po drodze natknęliśmy się na niezbyt spektakularny, ale jakże przyjemny wodospad, który to posłużył nam do kąpieli oraz do masażu obolałych mięsni. Następnym miejscem, do którego udało nam się dojechać było miasto zwane Kefą. Po zajściu do kafejki internetowej, a w następstwie z niej wyjściu zapytaliśmy pewnego młodego człowieka o tani nocleg. Chłopak okazał się bardzo pomocny i za pomocą swego skutera wskazał nam drogę do niedrogiego hotelu. Kiedy się zatrzymaliśmy stwierdził jednak, że może nas przenocować u siebie w domu. Skorzystaliśmy z jego propozycji i czym prędzej podążyliśmy do jego chacjędy. Miejsce było przyzwoite, a przez rodzinę chłopaka zostaliśmy przyjęci bardzo miło (poczęstowali nas arakiem). Jego siostra próbowała nas nauczyć gry na gitarze, jednak jej wysiłki spełzły na niczym, ponieważ nie była świadoma, że trafiła na wyjątkowych głąbów muzycznych. Następnego dnia ów siostra zaprosiła nas na lekcję do szkoły gdzie uczyła angielskiego. Speszone dzieci zadawały nam proste pytania, a nam zdarzało się odpowiadać po indonezyjsku, co wywoływało salwy śmiechu w klasie.

Po wizycie w szkole postanowiliśmy wybrać krótszą, lecz trudniejszą trasę, która wiodła przez góry. Faktycznie przekonaliśmy się o niezbyt przychylnym, a raczej pochylnym terenie już na samym początku trasy, przez kilka dłuższych odcinków rower był prowadzony z powodu zbyt dużego kąta nachylenia drogi. Optymistyczne w tym wszystkim było to, że jeżeli jest podjazd to w końcu musi pojawić się zjazd. Tak też się stało. Po wielkich trudach z częstym podprowadzaniem roweru wreszcie pojawił się długi zjazd, który doprowadził nas do nadmorskiego miasteczka Wini. Należy również wspomnieć o dość częstej przeszkodzie, która nas spotyka na drodze, a mianowicie deszcz. Nie jest to mżawka, nie jest to kapuśniaczek, nie jest to nawet intensywny deszcz. Można by określić ten stan, jako potop albo ładniej hydropiekłowstąpienie. Pada tak mocno, że jechać się po prostu nie da. Czas deszczowej masakry lepiej spędzić pod daszkiem.

Dotarliśmy do Wini za pomocą naszego przewodnika, który przypałętał się wcześniej na trasie i chciał nam za wszelką cenę pomóc, znalazł nam knajpę oraz bezpłatne miejsce do spania. Po nocy zakrapianej pseudo wódką o wdzięcznej nazwie „Napoleon”, już drogą prowadzącą wzdłuż wybrzeża mogliśmy ruszyć na wschód w stronę granicy z Timor Leste. Trasa nie była już tak górzysta jak do tej pory, ale dla Krzyżana miarka się przebrała. Zmęczenie tego chucherka było tak duże, ze niemalże dostał zapaści. W stanie agonalnym leżał na karimacie blisko 30min sapiąc i tocząc pianę z ust. Ten właśnie stan stał się przyczynkiem do podjęcia decyzji o odłączeniu się od grupy i powrocie do domu w trybie niemalże natychmiastowym. W pewnym momencie skręciliśmy w kierunku plaży i trafiliśmy do urokliwej wioski rybackiej. Wykąpaliśmy się w oceanie, wypróbowując jednoczenie wcześniej zakupione masko rurki. Wszystko było by dobrze poza faktem, że maski cholernie przeciekały i nadają się tylko do wyrzucenia. W wiosce zapytaliśmy się o nocleg, decyzja o przygarnięciu nas była natychmiastowa i szybko trafiliśmy do jednej z rybackich chatek. Naszą obecnością zainteresowała się cała wieś, wszyscy mieszkańcy przychodzili nas oglądać i robić sobie z nami zdjęcia. Gdy sytuacja się trochę uspokoiła, zapytaliśmy gospodarza o smażoną rybę, niestety ryby nie było, ale za to zaproponował nam kruczka. Zgodziliśmy się na taką opcję, po czym pan zakrzyknął coś do otaczającego dom tłumu dzieci, które z wielkim hukiem pobiegły łapać kurę. Po chwili ptaszysko zostało schwytane, zarżnięte nożem na naszych oczach, następnie oskubane i opalone nad ogniskiem. Mieliśmy przynajmniej pewność, ze mięso jest świeże. Wcześniej zamówiliśmy sopi i zasiedlismy do posiłku w obecności kilkudziesięciu wpatrujących się na nas osób. Poza smażoną kurą poczęstowano nas czarniną, ugotowaną ze świeżej krwi. Na stole pojawił się alkohol oraz nasza muzyka, którą zapuściliśmy z laptopa oraz chińskich głośniczków. Kiedy impreza zaczęła się rozkręcać dokupiliśmy kilka litrów alkoholu i wtedy dopiero zaczęła się wielka balanga. W rytm bałkańskiej muzyki tańczyli wszyscy, młodzi, starzy i bardzo starzy. Show zakończyło się upadkiem Pietrzyka na glinianym parkiecie i gospodarz zdecydował o zakończeniu party. Poszliśmy grzecznie spać. Był to jeden z najciekawszych wieczorów na tym wyjeździe, jesteśmy przekonani, że takiej imprezy, jaką zapewniliśmy tej małej wiosce jeszcze nigdy w historii osady nie było i długo nie będzie.

Rankiem dnia następnego kontynuowaliśmy drogę ku granicy, i zatrzymaliśmy się w miasteczku Atapupu oddalonego o 12 km od granicy Timoru Wschodniego. Było to miejsce gdzie Krzyżan, po nocy pożegnalnej ruszył samotnie ku ojczyźnie. Szkoda, że tak zdecydował, bo to przecież dobry chłop, tylko pozbawiony rowerowej kondycji. Dwoje rowerzystów zostało i po pożegnaniu Piotra wyruszyli ku dalszej przygodzie eksplorować rowerowo Timor Leste…

Indonezja Timor foty


najlepsze nagłośnienie w Mandragorze


minister edukacji poleca


szpinak


slady zycia


i miłości dawnej zew…


szkolne przepychanki


umył głowę…brudną miał


dzieci palmy pacyfiści


Marlenka lat 9


spróbuj odmówić mu posłuszeństwa…


hello boss


z mamuśką od lat rządzi na Bronksie


ułaha


laru się leje


siostry


dzieciątko w żłobie


Czesław Lang i CCC Polsat


łowca


z Obamą jedynie na zdjęciu dobrze się wychodzi


sztafeta rodzinna, z matki do córki i równolegle naprzemian


dziesiąte – ostatnie stadium wycieńczenia


wszystkich mam…