niedziela, 2 stycznia 2011

Indonezja Timor

Wizytę na wyspie Timor rozpoczęliśmy od tygodniowego pobytu w mieście Kupang. Nie piękno tego miejsca, lecz konieczność załatwienia spraw wizowych zatrzymała nas tam tak długo. Czas wypełniały nam liczne wizyty w konsulacie Timoru Wschodniego, w którym to załatwialiśmy specjalny list, który na granicy można zamienić na wizę. Poza tym uprzyjemnialiśmy sobie czas smakując różne gatunki miejscowego araku. Pewnego razu wybraliśmy się nawet do miejscowej dyskoteki i jak się później okazało to nie była najlepsza decyzja. Przełomowym pomysłem było kupno rowerów i kontynuowanie podróży na jednośladach. Gdy już załatwiliśmy wszystkie potrzebne papiery mogliśmy ruszyć na rowerowy podbój Timoru. Początek okazał się bardzo prosty gdyż trasa wiodła po płaskim. Po przejechaniu około 30 km zrobiło się ciemno, co zmusiło nas do poszukania miejsca noclegowego. Najpierw „pomagała” nam policja spisując nas kilkukrotnie na komisariacie. Ale szybko wzięliśmy sprawy w swoje ręce i spytaliśmy o możliwość kimki w przydrożnej wiejskiej chacie. Miejsce wydawało się nienajgorsze, poczęstowano nas rybą i sopi (arak-wódka). Zostaliśmy obdarowani tradycyjnymi ręcznie robionymi szalikami, a następnie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Rodzina, u której nocowaliśmy polubiła nas tak bardzo, że sms-uje do dziś. Kolejny dzień przyniósł ze sobą odrobinę hardcoru w postaci gór i związanych z nimi podjazdów. Wyszło na to, że wyspy wulkaniczne wcale nie muszą być płaskie. Ich wypukłość powoduje zmęczenie do tego stopnia, że Piotr K. musiał wspomóc się transportem publicznym w postaci bemo (małe busiki wypchane systemem nagłaśniającym i plakatami Britney Spears lub Jezusa Chrystusa). Sebaka i Pietrzyk jechali mimo pękających mięsni i zalewającego oczy słonego potu, a następnie spędzili noc w małej wiosce pozbawionej elektryczności, gdzie stali się obiektem zainteresowania mieszkańców tejże społecznosci. Natomiast pan król Krzyżanowski spędził noc w jednym z luksusowych hoteli w Soe. Pietrzyk z Sebaką rankiem zmierzyli się z górskimi podjazdami i dołączyli do Krzyżana, we wspomnianym Soe. Grupa się połączyła i ruszyliśmy dalej na wschód. Po kilku kilometrach, kiedy pojawił się pierwszy podjazd Krzyżan zdecydował ponownie skorzystać z publicznego transportu i udał się do NikiNiki, natomiast rowerzyści zatrzymani przez tropikalny deszcz nocowali w domu pastora i jego nawiedzionej żony. Ludzie, u których się zatrzymali nie mieli nic prócz Chrystusa w sercu. Dom był bardzo skromny z licznymi malowidłami świętej rodziny na ścianach, a ludzie tam mieszkający oczekiwali na pieniądze, które prześle im Jezus. Utrzymywali się z datków przekazywanych przez wiernych, a żywili się tym co rosło na drzewach otaczających posesję. Po nocy przebytej w tej religijnej enklawie ruszyli ku spotkaniu z wygodnickim Krzyżanem oczekującym w NikiNiki. Po spotkaniu zwartą grupą z pomocą rowerów przenieśliśmy swe dupy ku północy jadąc w stronę Kefy. Po drodze zatrzymaliśmy się na bakso (tradycyjna Indonezyjka zupa), po czym pojechaliśmy skorzystać z Internetu. Do jakości Internetu można było mieć pewne zastrzeżenia. Jednak nie to było w tym wszystkim najważniejsze, nagle nie wiadomo skąd wokół nas zjawiło się kilkadziesiąt osób. Wśród nich o dziwo kilku młodzieniaszków posługujących się nienajgorszym angielskim. W minut kilka ci dobrzy ludzie zorganizowali laru (alkohol ok. 5% produkowany z owoców palmy). Po wypiciu kilku dzbanków rozmowy z tubylcami były nadzwyczaj ciekawe i pełne blasku. Rankiem dnia następnego nadgorliwi przyjaciele chcieli za wszelką cenę zorganizować nam czas wolny. Zaprowadzili nas do najstarszego timorskiego kościoła produkcji portugalskiej. Szczerze powiedziawszy to dawno takiego badziewia nie widzieliśmy. Następnie zabrali nas do domu jednego z naszych nowopoznanych kolegów gdzie poczęstowano nas mlekiem ze świeżo zerwanych kokosów, oraz co ważniejsze i smaczniejsze domowym laru. Po męczącym zwiedzaniu portugalskiej religijnej spuścizny z uśmiechem na ryjach podążyliśmy na jednośladach w dalsza drogę. Po drodze natknęliśmy się na niezbyt spektakularny, ale jakże przyjemny wodospad, który to posłużył nam do kąpieli oraz do masażu obolałych mięsni. Następnym miejscem, do którego udało nam się dojechać było miasto zwane Kefą. Po zajściu do kafejki internetowej, a w następstwie z niej wyjściu zapytaliśmy pewnego młodego człowieka o tani nocleg. Chłopak okazał się bardzo pomocny i za pomocą swego skutera wskazał nam drogę do niedrogiego hotelu. Kiedy się zatrzymaliśmy stwierdził jednak, że może nas przenocować u siebie w domu. Skorzystaliśmy z jego propozycji i czym prędzej podążyliśmy do jego chacjędy. Miejsce było przyzwoite, a przez rodzinę chłopaka zostaliśmy przyjęci bardzo miło (poczęstowali nas arakiem). Jego siostra próbowała nas nauczyć gry na gitarze, jednak jej wysiłki spełzły na niczym, ponieważ nie była świadoma, że trafiła na wyjątkowych głąbów muzycznych. Następnego dnia ów siostra zaprosiła nas na lekcję do szkoły gdzie uczyła angielskiego. Speszone dzieci zadawały nam proste pytania, a nam zdarzało się odpowiadać po indonezyjsku, co wywoływało salwy śmiechu w klasie.

Po wizycie w szkole postanowiliśmy wybrać krótszą, lecz trudniejszą trasę, która wiodła przez góry. Faktycznie przekonaliśmy się o niezbyt przychylnym, a raczej pochylnym terenie już na samym początku trasy, przez kilka dłuższych odcinków rower był prowadzony z powodu zbyt dużego kąta nachylenia drogi. Optymistyczne w tym wszystkim było to, że jeżeli jest podjazd to w końcu musi pojawić się zjazd. Tak też się stało. Po wielkich trudach z częstym podprowadzaniem roweru wreszcie pojawił się długi zjazd, który doprowadził nas do nadmorskiego miasteczka Wini. Należy również wspomnieć o dość częstej przeszkodzie, która nas spotyka na drodze, a mianowicie deszcz. Nie jest to mżawka, nie jest to kapuśniaczek, nie jest to nawet intensywny deszcz. Można by określić ten stan, jako potop albo ładniej hydropiekłowstąpienie. Pada tak mocno, że jechać się po prostu nie da. Czas deszczowej masakry lepiej spędzić pod daszkiem.

Dotarliśmy do Wini za pomocą naszego przewodnika, który przypałętał się wcześniej na trasie i chciał nam za wszelką cenę pomóc, znalazł nam knajpę oraz bezpłatne miejsce do spania. Po nocy zakrapianej pseudo wódką o wdzięcznej nazwie „Napoleon”, już drogą prowadzącą wzdłuż wybrzeża mogliśmy ruszyć na wschód w stronę granicy z Timor Leste. Trasa nie była już tak górzysta jak do tej pory, ale dla Krzyżana miarka się przebrała. Zmęczenie tego chucherka było tak duże, ze niemalże dostał zapaści. W stanie agonalnym leżał na karimacie blisko 30min sapiąc i tocząc pianę z ust. Ten właśnie stan stał się przyczynkiem do podjęcia decyzji o odłączeniu się od grupy i powrocie do domu w trybie niemalże natychmiastowym. W pewnym momencie skręciliśmy w kierunku plaży i trafiliśmy do urokliwej wioski rybackiej. Wykąpaliśmy się w oceanie, wypróbowując jednoczenie wcześniej zakupione masko rurki. Wszystko było by dobrze poza faktem, że maski cholernie przeciekały i nadają się tylko do wyrzucenia. W wiosce zapytaliśmy się o nocleg, decyzja o przygarnięciu nas była natychmiastowa i szybko trafiliśmy do jednej z rybackich chatek. Naszą obecnością zainteresowała się cała wieś, wszyscy mieszkańcy przychodzili nas oglądać i robić sobie z nami zdjęcia. Gdy sytuacja się trochę uspokoiła, zapytaliśmy gospodarza o smażoną rybę, niestety ryby nie było, ale za to zaproponował nam kruczka. Zgodziliśmy się na taką opcję, po czym pan zakrzyknął coś do otaczającego dom tłumu dzieci, które z wielkim hukiem pobiegły łapać kurę. Po chwili ptaszysko zostało schwytane, zarżnięte nożem na naszych oczach, następnie oskubane i opalone nad ogniskiem. Mieliśmy przynajmniej pewność, ze mięso jest świeże. Wcześniej zamówiliśmy sopi i zasiedlismy do posiłku w obecności kilkudziesięciu wpatrujących się na nas osób. Poza smażoną kurą poczęstowano nas czarniną, ugotowaną ze świeżej krwi. Na stole pojawił się alkohol oraz nasza muzyka, którą zapuściliśmy z laptopa oraz chińskich głośniczków. Kiedy impreza zaczęła się rozkręcać dokupiliśmy kilka litrów alkoholu i wtedy dopiero zaczęła się wielka balanga. W rytm bałkańskiej muzyki tańczyli wszyscy, młodzi, starzy i bardzo starzy. Show zakończyło się upadkiem Pietrzyka na glinianym parkiecie i gospodarz zdecydował o zakończeniu party. Poszliśmy grzecznie spać. Był to jeden z najciekawszych wieczorów na tym wyjeździe, jesteśmy przekonani, że takiej imprezy, jaką zapewniliśmy tej małej wiosce jeszcze nigdy w historii osady nie było i długo nie będzie.

Rankiem dnia następnego kontynuowaliśmy drogę ku granicy, i zatrzymaliśmy się w miasteczku Atapupu oddalonego o 12 km od granicy Timoru Wschodniego. Było to miejsce gdzie Krzyżan, po nocy pożegnalnej ruszył samotnie ku ojczyźnie. Szkoda, że tak zdecydował, bo to przecież dobry chłop, tylko pozbawiony rowerowej kondycji. Dwoje rowerzystów zostało i po pożegnaniu Piotra wyruszyli ku dalszej przygodzie eksplorować rowerowo Timor Leste…

1 komentarz: