poniedziałek, 11 października 2010

Tadzykistan 2

Kiedy po tygodniu w Afganistanie powróciliśmy do Tadżykistanu, poczuliśmy się jakbyśmy powrócili do współczesności. Pod kołami na nowo pojawił się asfalt a w restauracjach normalne pożywienie, nikt też nie wspominał o ramadanie.
Po krótkiej regeneracji w Iskashim ponownie ruszyliśmy w korytarz Wakhański, tyle że po drugiej stronie granicznej rzeki. Asfaltowo – szutrowa trasa była dla nas luksusem po afgańskich bezdrożach. Odcinek, którego, przejechanie w poprzednim kraju zajęło nam jakieś 3 dni tutaj można było zrobić w kilka godzin. Jednakże przejazd przedłużył się nam na skutek złapania gumy przez Pietrzyka kilkanaście km za Iskashim, oraz awarii stelaży w tegoż motocyklisty motorze. Na skutek tych usterek odjechał nam jadący na czele Sebaka (ze względu na słabość pamirskiej sieci komórkowej mięliśmy problemy z komunikacją), z którym ponownie spotkaliśmy się kilkaset km później w Murgabie.
Jak przysłowie mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – i tak dzięki problemom technicznym poznaliśmy miłych Pamirców, którzy zaoferowali nam pyszną zupkę, mleko i herbatę, oraz pokazali jak wygląda tradycyjna pamirska chata. Okazało się, że tradycyjna pamirska chata jest bardzo podobna do afgańskiego hostelu, w którym dane było się nam zatrzymać, a to na skutek tego, że po obu stronach korytarza żyją Pamircy, czyli ziomkowie sztucznie podzieleni tadżycko – afgańską granicą. W skrócie tradycyjna pamirska chata to wielkie pomieszczenie, gdzie toczy się całe życie rodziny – no może nie całe, ale spora część. Dach podpierają cztery filary, z których każdy oznacza cos bardzo ważnego. W dachu znajduje się najbardziej charakterystyczna część chaty, a mianowicie otwór okienny w formie trzech kwadratów gdzie każdy kolejny kwadrat jest rogami oparty o środkowe części boku kwadratu poprzedniego większego, no i każdy z tych kwadratów symbolizuje bardzo ważne sprawy, o których nie czas i miejsce teraz pisać.
Jako, że ostatnimi dniami poruszaliśmy się na dość niskich jak na Pamir wysokościach (ok. 2500m n.p.m.), moment kiedy ruszyliśmy na wysokogórskie przełęcze był dla nas sporą odmianą. Podczas podjazdu na pierwsza z nich - Kargush o wys. 4344m n.p.m. motory ledwo zipały, a maszynę Pietrzyka czasami musieliśmy podpychać. Okazało się, że na skutek wysokości, a przez to małej ilości tlenu mieszanka była zbyt bogata i silniki działały jak nie należy.
Tuż przed zapadnięciem zmroku, nagle ni stąd, ni z owąd nadszedł całkiem nieoczekiwany śnieg połączony z wiatrem i mrozem. Nie jest to aura przyjazna motocyklistom! O Nie! Przemoczeni i zmarznięci, wpadliśmy na chytry pomysł wproszenia się do pobliskiej bazy wojskowej. Pomarudziliśmy trochę żołnierzom, ze jest nam zimno, jesteśmy głodni, smutni itd… W końcu nas przygarnelii, ale ostatecznie przejął nas koleś, który na co dzień opiekuje się pobliskimi drogami. Nocowalismy w glinianej chatce opalanej jaczym gównem, a przed zaśnięciem popijaliśmy „pyszną” pamirską herbatkę z mlekiem i solą.
Rankiem przyprószone śniegiem rumaki ruszyly wraz z właścicielami w kierunku miasta Murgab. Droga była bardzo ciężka, kąsające wilki i ciągłe ataki oszalałych sów nie ułatwiały nam jazdy. W pewnym momencie Baszana motocykl odmówił posłuszeństwa. Po krótkich oględzinach zdiagnolizowalimy przyczynę niepracującego silnika – „to brak benzyny” krzyknął z wiesniacka Baszan, „no tak, no tak” przytaknęli zgodnie Artur z Pietrzykiem, po czym ruszyli po paliwo do pobliskiej miejscowości. Jednak po kilku kilometrach ten sam problem dotknął kolegę Pietrzyńskiego. Artur Niewiadomy podążył samotnie po drogocenną naftę. Misja zakończyła się połowicznym sukcesem, gdyż wspomniany wcześniej Artek zgubił jeden z zakupionych benzynowych baniaków i wahy starczyło tylko dla Pietrzyka. Biedny mały Baszan czekał samotnie w górach ogarnięty niewiedzą. Jednak jak zwykle wszystko dobrze się skończyło, Pawel wytrzasnął od miejscowych trochę benzyny i wszyscy spotkaliśmy w Artuch. Po krótkiej przerwie na posiłek skoczyliśmy do Murgab, gdzie wreszcie po trzech dniach rozłąki spotkaliśmy Sebakę wraz z zupełnie nowym kolegą Andrzejem z Krakowa, który to wybrał się na wycieczkę z rodzinnego miasta do Nepalu na swoim czarnym niemieckim motocyklu z serii BMW. Zamelinowalismy się w budynku udawającym hotel, po czym poszliśmy do miejscowego cafe na obiad i piwo. Zgodnie stwierdziliśmy, że piwo jest za drogie, a bardziej ekonomicznym trunkiem jest słynny na świat cały tadżycki koniak. Cztery butelki napoju spowodowały u nas różne reakcje, niektórzy zarzygali dość intensywnie hotelowe korytarze, a niektórzy załatwili się w niedozwolonych i nieprzystosowanych do tego miejscach, a nasz nowy krakowski kolega prawie zgubił telefon komórkowo kontaktowy. Po ciężkiej nocy, nastał piękny poranek, pogrzebaliśmy kilka godzin przy motocyklach i udaliśmy się w dalszą drogę w stronę najwyższej przełęczy - Akbajtal o wysokości 4655m n.p.m. Droga ku przełęczy wiodła przez niesamowite górskie krajobrazy, zdawać by się mogło, że jedziemy przez jakąś obcą planetę, gdzie przez kolejne kilometry jedyną wskazówką istnienia cywilizacji byla nitka asfaltu wijaca sie przez ten niesamowity gorski swiat. Kiedy już prawie dojeżdżalimy na 4655m n.p.m. naszym oczom ukazał się dom pasterza. Zaszliśmy do środka na jogurt i herbatkę, porozmawialiśmy z piękną dziewczyną (współwłaścicielką stada trzystu baranów). Pietrzyk dzięki mądrej radzie starszego kolegi Śmiałka Andrzeja, zdjął na chwilę filtr powietrza i jego Afryka nagle ożyła po tlenowej terapii wstrząsowej. Pełni optymizmu przejechaliśmy przełęcz i po kilku kilometrach zboczyliśmy z drogi w celu namiotowo noclegowym, miejsce surowo górskie, piękne i urokliwe. Szybko rozstawiliśmy nasze szybkorozstawialne namioty i poszliśmy spać, `kiedy już smacznie spalismy Andrzej kończył wznosić swój namiot. Noc była mroźna i gwieździsta, a temperatura spadła poniżej zera. Nad ranem na pobliskim potoku srebrzyła się warstwa lodu. Nie sprzyjało to porannym kąpielom, więc po spożyciu kawy 3 w 1 spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w kierunku jeziora Karakol. Po drodze skoczyliśmy jeszcze do wioski zatankować benzynę, której cena niemal dwukrotnie przekraczała wartość rynkową, a dystrybutorem było tradycyjnie wiadro i pan nalewający. We wsi spotkaliśmy naszych znajomych rowerzystów – Belga, Japończyka i Francuza, którzy co jakiś czas doganiali nasze szybkie przecież motocykle. Kiedy dotarlismy do zbiornika wodnego, postanowilimy zatrzymac się na obiad, a w międzyczasie Atrur zaliczył tak zwaną glebę ale jak to on - wyszedł z tego bez szwanku. Posiłek był wykwintny, makaron z sosem pomidorowym, a wszystko cholernie obrzydliwe. Był to jeden z gorszych posiłków w czasie wycieczki, ale jesteśmy dzielni więc zjedliśmy wszystko z uśmiechem na twarzy. W pogodnej atmosferze trzasnelismy na granicę Kirgizką, a wczesniej pożegnalismy się z Andrzejem, bo jego wiza Kirgizka ważna była od dnia następnego. Na granicy trafiliśmy na wyjątkowych hamów, gnojków i łajdaków. Panowie byli niemili i aroganccy, a poza tym śmierdzieli psim jedzeniem. Wymusili na nas opłatę 10 dolarową za wywóz motocykla z Tadżykistanu – którą uiściliśmy dla swiętego spokoju – nie chcieliśmy spędzać kolenych godzin w budach celników na negocjacjach. A budy graniczne były dosć oryginalne – częsć pomieszczeń znajdowała się w przerobionych cylindrycznych cysternach. Po załatwieniu formalności ruszyliśmy przez kilkunastokilometrowy pas ziemi niczyjej do Kirgistanu. Zaraz za graniczną przełęczą dosc znacząco zmienił się krajobraz – na górskich zboczach, które do tej pory mieniły się wszystkimi odcieniami szarości, brązowości, żółtości i czerwoności, pojawiła się zielona trawka. Po górskiej pustyni Tadżykistanu wjeżdżaliśmy do żyźniejszej Kirgizji.

5 komentarzy:

  1. Po każdej Waszej notce ocieram łzy : raz że ze śmiechu, a dwa że z zazdrości :) (o ile można ronić łzy zazdrości...)
    Szerokiej drogi i pełnych baków!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne skalne widoki ale nie ma to jak widok zielonej trawki. Dziewczyna od baranów naprawdę piękna, brakuje tylko zdjęcia trzódki ;) Ciekawy(e) opis, foty. Chce się czytać i oglądać :) Do miłego...

    OdpowiedzUsuń
  3. "Droga była bardzo ciężka, kąsające wilki i ciągłe ataki oszalałych sów nie ułatwiały nam jazdy."
    Piękne :')

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozdrawiam z Kathmandu. Jeszcze raz się coś udało Jutro pakuję motor, trochę smutno. Często wspominam Murgab, wspólną degustację miejscowych koniaków, nieudaną próbę pospawania tylnego koła u wielkiego wozu oraz udane spawanie hotelowego korytarza. Warto by kiedyś wrócić do tego tak brzydkiego że aż pięknego miejsca i podtrzymać mołojecką legendę. Czekam na kontakt, w ojczyźnie będę z 3 tygodnie.

    OdpowiedzUsuń
  5. 40 yr old Quality Control Specialist Gerianne Simon, hailing from Guelph enjoys watching movies like "Sound of Fury, The" and Kayaking. Took a trip to Yin Xu and drives a Gordini Type 24S. dodatkowe wskazowki

    OdpowiedzUsuń