środa, 27 października 2010

Kazachstan 2

Do Kazachstanu wjeżdżaliśmy mając w pamięci poprzednią, niezbyt przyjemną wizytę w tym kraju. Wiedzieliśmy jednak, że wschodnia część, a szczególnie kosmopolityczne Ałmaty znacznie różnią się od dzikiego zachodu. Różnica widoczna była już od samej granicy, której przekroczenie poszło nam jak na azjatyckie standardy bardzo sprawnie. Także droga prowadząca do dawnej stolicy pokryta była bardzo dobrej jakości asfaltem. Co ciekawe zaraz po wyjeździe z Kirgistanu dość radykalnie zmienił się krajobraz - kirgiskie góry jak za sprawą czarodziejskiej różdżki przemieniły się w kazachski step. Na stepie pojawił się porywisty wiatr, który sprawił, że większość trasy Ałmat jechaliśmy przechyleni jakbyśmy nie mogli znaleźć pionu.
Ałmaty okazały się bardzo przyjemnym miastem, w którym zabawiliśmy tydzień. Pobyt zaczęliśmy dość nietypowo, bo od znalezienia miejsca do spania. Dziwnym trafem wylądowaliśmy w najtańszym hotelu w tej milionowej metropolii. Było tam całkiem przyjemnie - choć jeśli kiedyś w korytarzowych łazienkach popłynie ciepła woda i może jeszcze ktoś wpadnie na pomysł zainstalowania tam prysznica to luksus będzie już stuprocentowy.
Co można robić tydzień w kazachskim mieście zapytacie? Otóż można i to nawet sporo, jednak aby nie męczyć Was drodzy czytelnicy wymienimy wszystko w punktach. Do naszych Ałmackich doświadczeń zaliczamy:
zapoznawanie się z miejscową ludnością podczas ulicznego imprezowania
zapoznawanie się z miejscowymi żołnierzo- policjantami podczas ulicznego imprezowania
zapoznawanie się z miejscową ludnością po przez internet
imprezowanie z zapoznaną przez internet miejscową ludnością
zapoznawanie się z miejscową ludnością na imprezach typu dyskoteki
zapoznawanie się z miejscowymi mechanikami podczas zmieniania opon, regulacji gaźników, wyminy oleju, itp.
zwiedzanie okolic z pokładu Land Cruisera nowo zapoznanego kolegi Damira
mini treking na Big Almaty Lake
wjazd kolejką linową na Kok Tobe wzgórze górujące nad miastem
podziwianie panoramy miasta z tegoż wzgórza
zapoznawanie się z ofertami różnego rodzaju lokali gastronomicznych
opuszczenie taksówki, której kierowca wdał się w bijatykę z tramwajarzem itp. itd.
Ałmaty to miasto nowoczesne, czyste i nie bójmy się tego słowa - europejskie. Również mieszkańcy tego największej metropolii Kazachstanu, znacznie różnili się od poznanych na zachodzie podczas pierwszej wizyty. Spotkaliśmy tam bardzo wielu wykształconych młodych ludzi - większość była bardzo zgrabna, miała długie czarne włosy i długie nogi. Spoglądając na miasto z punktu widokowego, ktoś rzucił nawet "Fajne to Ałmaty - można by tu nawet trochę pomieszkać". Jakże różne były nasze wrażenia z Ałmat i Kazachstanu widzianego miesiąc wcześniej. Z rejonu do którego nigdy nie chcieli byśmy wracać przyjechaliśmy do miasta, w którym chciałoby się pożyć dłuższą chwilę. Jeszcze nigdy, podczas naszych podróży jeden kraj nie wywołał tak skrajnych reakcji.
Jak pewnie się domyślacie w Ałmatach nie zamieszkaliśmy i ruszyliśmy dalej na północ - w stronę Rosji. Kazachstan to dziewiąte pod względem powierzchni państwo świata - przestrzenie takie, że sama mapa jest tak wielka jak pół stołu do tenisa stołowego. Kiedy tak jechaliśmy na spotkanie matuszki Rosiji słońce niespodziewanie czmychnęło za stepowy horyzont, zapadł zmrok i zrobiło się zimno. Jak to mamy w zwyczaju w takich sytuacjach rozpoczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Pierwszy z drogi zjechał Baszan, który na skutek niezauważenia reszty bandy wcinającej objad wysunął się dość znacznie na prowadzenie. Jadąc tak kilkanaście kilometrów przed pozostałymi członkami No Experience Expedition nie mając za bardzo pojęcia gdzie się znajduje, Baszan postanowił zjechać z ciemnej autostrady by zapytać lokalsów o drogę i możliwości noclegowe. W jedynym na przestrzeni kilometrów oświetlonym budyneczku zastał 3 kobiety, o dziwo nie przestraszył się lecz zaczął wypytywać panie o drogę. Po chwili rozmowy nasz dzielny motocyklista siedział już z trzema Kazaszkami przy stole zajadając miejscowe frykasy. Okazało się bowiem, iż przybytek do którego zjechał to zaplecze jakiejś restauracji. Rozmowa kleiła się na tyle dobrze, że panie pracujące w kuchni zaproponowały niespodziewanemu gościowi miejsce do spania. Kuchnia nie wyglądała zbyt okazale, jednak lepszy rydz niż nic - reszta ekipy dostała namiary na lokal i po pół godzinie już w trójkę siedzieliśmy u sympatycznych kucharek. Nie dojechał jedynie Arti, z którym utrudniona była komunikacja na skutek rozładowanego telefonu - nieborak wylądował tej nocy na stepie. Jak się okazało mały budyneczek w którym mieściła się kuchnia, przyczepiony był do większego budynku, ten do następnego a wszystkie razem tworzyły całkiem spory kompleks restauracyjno - hotelowy. Ciężko opisać tutaj radość i zdziwienie naszych motocyklowych tułaczy, kiedy korzystali z całkiem luksusowej sauny z basenem, a następnie spijali zimne piwko w hotelowym barze. Kiedy czyta się te słowa w ciepłym mieszkaniu gdzieś w cywilizowanej Europie - można pomyśleć, że to normalka a nie żaden luksus - zgoła inaczej odbiera się takie małe przyjemności, kiedy nastawionym jest się na kolejny nocleg w surowym stepie.
Następnego dnia po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, ekipa z sauny spotkała Artiego ze stepu i wszyscy podążali dalej razem. Ogromne przestrzenie Kazachstanu przemierzało się całkiem przyjemnie - droga prosta po horyzont, w miarę równy asfalt, niewielki ruch i wiatr w plecy - wszystko to sprawiało, że kolejne kilometry łykaliśmy bez wielkiego wysiłku. W pewnym momencie wiatr wzmógł się na tyle, że zaczęliśmy jechać w wielkiej chmurze piaskowego pyłu. Jazda w wielkich chmurach pyłu nie jest naszym ulubionym zajęciem dlatego też czym prędzej zjechaliśmy na obiado- śniadanie do przydrożnej knajpy. Piaskowa burza nie trwała długo - kiedy skończyliśmy posiłek nie było już po niej śladu.
Wieczorem odczuliśmy co to znaczy kontynentalność klimatu. Gdy tylko zaszło słońce temperatura momentalnie spadła o kilka stopni. Różnica byłą tak znaczna, że przejechanie kilku kilometrów do najbliższej miejscowości dało nam się we znaki. Wylądowaliśmy w Аягоз 40sto tysięcznym miasteczku dokładnie pośrodku niczego. Było zimno i robiło się ciemno, więc zapytaliśmy pierwszego lepszego przechodnia o miejsce do spania. Zaczepiony mężczyzna był głuchoniemy - ale rozmowy na migi też mieliśmy już opanowane, więc z panem się elegancko dogadaliśmy.
Dzień kolejny przyniósł załamanie pogody - było ledwo powyżej zera, wiał wiatr i padał mokry śnieg. Założyliśmy większość zabranych ze sobą ciuchów - uruchomiliśmy podgrzewane manetki i w drogę. Jednak po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów niemiłosierne zimno zmusiło Baszana, Pietrzyka i Artiego do zjazdu do przydrożnej knajpy w celu rozgrzania skostniałych dłoni i innych członków. Najbardziej cierpieli Arti i Pietrzyk, którzy z różnych powodów nie mieli przy sobie zimowych rękawic. Zaczeli kombinować osłony na palce z aluminium po czekoladzie, husteczek higieniczych i taśmy izolacyjnej - nawet coś pomogło - palce nie odmarzły. Po spiciu gorącej herbatki ponownie zasiedliśmy na motory i w padającym poziomo śniegu ruszyliśmy dalej. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach opady ustały, chmury zaczęły się rozrzedzać i wyszło słońce.
Około stu kilometrów przed Semipalatyńskiem Baszan poczuł, że jego motocykl zaczął dziwnie się zachowywać. Na dziurawej drodze w remoncie Afryka zaczęła tańczyć coraz bardziej i bardziej, aż w końcu tak zarzuciło tyłem, że nieszczęsny Baszan był przekonany o złamaniu się lub pęknięciu ramy. Okazało się jednak, że przyczyna miotania była dużo bardziej przyziemna - klasyczny flak w tylnym kole. Jadący za Baszanem Pietrzyk ze zdziwieniem obserwował jak ten nie reaguje na brak powietrza. Pawły nie zdążyły nawet dobrze odkręcić koła, kiedy zatrzymała się już kazachska rodzina skora do pomocy. Baszan załadował koło do auta i pojechał z miłą rodzinką do odległej o 15km wulkanizacji. Wrócił do pilnującego motocykli Pietrzyka godzinę później z kołem gotowym do jazdy. Podczas tej godziny nieobecności Baszana piętnaście aut zatrzymało się przy Pietrzyku pytając czy nie jest mu potrzebna pomoc, oferując herbatę i możliwość ogrzania się we wnętrzu auta.
Semipalatyńsk znany jest głównie ze względu na poligon nuklearny, funkcjonujący w pobliżu miasta do 1991r. Łącznie przeprowadzono tu 513 naziemnych i podziemnych wybuchów jądrowych. Żeby jaśniej przedstawić wam liczbę 513 posłużymy się przykładem.
Wyobraźcie sobie, że Wasz sąsiad w sylwestra w ogródku odpala bombę atomową. „No dobra”- myślicie - ”jest sylwester wszyscy się bawimy, ok”. Ale drugiego dnia roku sytuacja się powtarza, 3 stycznia to samo i tak do końca roku, a potem jeszcze do końca maja roku następnego.
Dodawać nie musimy chyba, że broń nuklearna nie jest zbyt zdrowa i dłuższe przebywanie na skażonych terenach powoduje różnego rodzaju choróbska i mutacje. Dlatego też w niezbyt urokliwym Semipałatyńsku nie siedzieliśmy długo. Odwiedziliśmy targ, na którym zakupiliśmy ciepłe wełniane skarpety, kominiarki, kalesony i damskie rajstopy, z których zostały stworzone twarzowe kominiarki i tak przygotowani na nadejście zimy ruszyliśmy na granicę rosyjską.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz