niedziela, 24 października 2010

Kirgistan

Wjazd do Kirgistanu poszedł nam całkiem sprawnie - obyło się bez zbędnych opłat, przeszukiwania bagażu, i innych nieprzyjemności, na które moglibyśmy być narażeni. Mało tego, kiedy pan z miejscowej policji antynarkotykowej dowiedział się ile u nas kosztuje marihuana, tak się zmartwił, że zaproponował nam kilkadziesiąt gram miejscowych konopii. Grzecznie odmówiliśmy i ruszyliśmy w stronę najbliższego miasteczka - Saru Tash. Jako, że słońce chowało się już za górami, a temperatura nie zachęcała do biwakowania w namiotach - zatrzymaliśmy się w przydomowym guesthousie. Zakwaterowani zostaliśmy w pokoju z tysiącem dywanów na podłodze i ścianach oraz pięknymi zwłokami lisa na haczyku. W budynku było ciepło sucho i jasno, kiedy zaopatrzyliśmy się w miejscowe piwo, do pełni szczęścia brakowało nam tylko ciepłej wody i prysznica. Niestety nasz przydomowy hotelik tego typu wygód nie przewidywał - jednak jak zawsze i tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście. Od pani właścicielki pensjonatowego przybytku dowiedzieliśmy się, że w niedzielę - a była to niedziela - w miasteczku można skorzystać z publicznej sauno - łaźni czyli kirgiskiej wersji rosyjskiej bani. Czym prędzej pochwyciliśmy ręczniczki szamponiki i mydełka i poprzez zaciemnione miasteczko pobieżyliśmy aby zmyć z siebie pył pamirskich bezdroży. Na miejscu okazało się, że pan łaźniowy dopiero dorzuca do pieca i pół godziny musimy poczekać aż sauna i woda nabiorą odpowiedniej temperatury. Kiedy czekaliśmy, sprawdziło się stare senegalskie przysłowie "szewc bez butów chodzi" - co w tym przypadku można było odnieść do zapachu pana z obsługi łaźni. Jednak to, że człek ów tak capił nie było zwyczajnie jego winą, czy zaniedbaniem. Poczciwy śmierdziel nie mógł się nigdy wykąpać bo zawsze kiedy jedyna łaźnia w miasteczku była czynna - on jako obsługa był w pracy - no co zdziałać taki los... W publicznej łaźni jak to w publicznej łaźni oprócz nas zgromadziło się trochę publiki. Zaobserwować można było starszych Kirgizów, sprawnie depilujących różne zakamarki swoich kirgiskich ciał, pogaworzyć trochę w saunie i zobaczyć zdziwienie gawiedzi na widok naszych nieobrzezanych przyrodzeń.
Rankiem dnia następnego po raz pierwszy od wielu dni, mieliśmy okazję zatankować paliwo nie z wiadra, butelki czy kanki na mleko - lecz z porządnego niemieckiego dystrybutora firmy Aral - którzy Kirgizi pewno kupili na jakimś europejskim złomowcu. Do tego 95-cio oktanowa benzyna, po tadżyckich osiemdziesiątkach rozcieńczanych wodą, była dla naszych mechanicznych rumaków nie lada kąskiem. Radość z napojenia zdrową benzynką naszych motorków nie trwała jednak długo, gdyż kilkanaście kilometrów od stacji koledze Pietrzykowi silnik odmówił posłuszeństwa. Na dość stromym podjeździe na przełęcz nieszczęśnik został przyblokowany przez samochód ciężarowy typu Kamaz i zmuszony do zatrzymania maszyny, która już ponownie ruszyć nie chciała - po raz kolejny problemy z mieszanką, świecami i brakiem tlenu na wysokościach. W czasie kiedy grzebaliśmy przy motorze Pietrzyka z chmury pyłu wyłonił się jeździec na motocyklu BMW - "to pewno Andrzej nas dogonił" pomyśleliśmy wszyscy - i faktycznie mieliśmy rację jak to w takich przypadkach zazwyczaj bywa. Po wymianie świec (". Już po kilku kilometrach natknąłem się na ekipę No Experience Exp. Znowu coś dłubali przy motorach. Zazwyczaj w kółko wymieniają świece." - Andrzej www.motoremdonepalu.blogspot.com) wdrapaliśmy się remontowaną przez Chińczyków droga na przełęcz i dość stromymi serpentynami zaczęliśmy zjeżdżać. Zjeżdżaliśmy tak i zjeżdżaliśmy, a powietrze robiło się coraz cieplejsze. Po kilkudziesięciu kilometrach zjazdu zrobiło się na tyle ciepło, że zaczęliśmy się rozbierać. Zrzuciliśmy kurtki i inne kalesony, zrobiło się bardziej jak latem niż zimą, roślinność robiła się coraz bardziej bujna, a zieleń soczysta. Dobrze, że nie zjeżdżaliśmy tak w nieskończoność bo byłoby w końcu zbyt ciepło i moglibyśmy się zwyczajnie stopić.
Pamiętając wydarzenia wojny domowej sprzed kilku miesięcy, postanowiliśmy ominąć główną arenę tych tragicznych wydarzeń, jaką jest miasto Osh i objechać je kilkunasto- kilometrowym łukiem. Kiedy znaleźliśmy się na łuku omijającym zbroczone krwią miasto, zrobiło się dość późno. Postanowiliśmy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce na biwak. Pomocny nam okazał się pan spotkany przy straganie ze śliwkami, arbuzami i dyniami, który pozwolił nam biwakować w swoim ogrodzie. Wieczorem podjedliśmy arbuzów, piwa oraz dość spore ilości śliwek. W śliwkach szczególnie gustowali Pawłowie, czyli Baszan i Pietrzyk, którzy przed snem wpierdzielili po pół kilo tychże. W nocy słychać było szybko otwierające się namioty - teraz wiemy dlaczego na te zamki mówi się błyskawiczne - i śliwkożerców biegnących do latryny, gdzie śliwki w ekspresowym tempie opuszczały przewody pokarmowe swoich właścicieli. Rankiem obudził nas przerażający ryk osła. Dźwięk ten był na tyle nieprzyjemny, że nawet największy entuzjasta osłów Arti, przyznał, że trzymanie tego typu zwierzęcia w przydomowym ogródku nie koniecznie jest trafionym pomysłem. Zanim się spakowaliśmy zostaliśmy zaproszeni przez goszczącą nas w ogrodzie rodzinkę na śniadanie, po posiłku spakowaliśmy się, lecz nie zdołaliśmy wyjechać gdyż gospodarze zdążyli przygotować nam kolejne danie. No cóż nie odmówiliśmy - podjedliśmy po raz drugi, podziękowaliśmy i ruszyliśmy ku północy. Po kilkugodzinnej jeździe w lekkim upale zdecydowaliśmy się poszukać miejsca na nocleg w górach Tien Shan. Padło na małą dolinkę górską, w której jedynym płaskim miejscem było wyschnięte jeziorko. Mieszkał tam niezbyt rozgarnięty osioł, którego oswobodziliśmy, gdyż stał zawinięty sznurem wokół drzewka. Rano okazało się, że innym mieszkańcem naszego obozu jest mały skorpion, który na szczęście nikogo nie pokłuł ani nie poszczypał. Również nad ranem nasze przenikliwe analityczne mózgi doszły do wniosku, że wyschnięte wieczorem jeziorko na nowo wypełnia się wodą. Pierwszy zorientował się Pietrzyk, w którego namiocie pojawiła się słuszna warstwa H2O.
Trudy nie do końca suchego poranka, wynagrodziło nam przepyszne śniadanie, na które składały się smażone mini pstrągi - widać kirgiskim wędkarzom pojęcie "wymiaru ochronnego" nie jest znane.
Pstrąg mały czy nie mały, my wiedzieliśmy jedno - 3 września czyli dokładnie 20 lat po tym jak Mircea Snegur został wybrany prezydentem Mołdawii kończyła się nasza kirgiska wiza. Dlatego zamiast rozpaczać nad losem młodocianych pstrągów - ruszyliśmy w stronę Biszkeku. Po drodze objechaliśmy cudowny zbiornik wodny Toktogul, którego niesamowite turkusowo - lazurowo - ażurowe wody skusiły część z nas do kąpieli. Na pólnoc od zbiornika dane było nam przejechać, któreś już z kolei w Kirgistanie pasmo górskie. W miarę wjeżdżania na kolejne metry po obu stronach gładkiej szosy zaczęły pojawiać się stragany ze słojami miodu. Przydrożnych sprzedawców było całe mnóstwo - a u każdego z nich litry złocistego płynu - po prostu miodne eldorado. Gnani nieznaną siłą wspinaliśmy się na górską przełęcz. Gładka asfaltowa wstęga szosy przesuwała się pod kołami naszych motorów niczym taśma przesuwa się po głowicy w dobrym magnetofonie. W miarę zdobywania wysokości, coraz mniej robiło się przydrożnych sprzedawców miodu, przerzedzały się też górskie lasy. W końcu miejsce drzew i krzewów zajęła zielona trawa porastająca okoliczne szczyty po same wierzchołki. Na górskich zboczach pojawiło się całe mnóstwo koni, krów i jaków oraz ich właściciele. Jako, że hodowcy całego tego ustrojstwa mieszkają zazwyczaj w jurtach to również i tych zrobiło się całkiem sporo. Tak więc krajobraz zrobił nam się niczym z podręcznika o Kirgizji - porośnięte trawą góry po horyzont, biegający po tym zielonym dywanie zwierzyniec i Kirgizi krzątający się wokół jurt. Pietrzyk, zatrzymał się by kilka takich podręcznikowych fot pstryknąć i został zaproszony do jurty, gdzie miejscowi zapoznali go z tajemnicą produkcji kumysu (alkoholu produkowanego z klaczego mleka).
Kiedy byliśmy kilkadziesiąt kilometrów od Biszkeku zjechaliśmy z trasy do przydrożnego baru. Posililiśmy się i zaczęliśmy się rozglądać za dogodnym miejscem na nocleg. Rozglądaliśmy się siedząc przy barowym stoliku, więc skończyło się na tym, że dach nad głową tej nocy zaoferował nam właściciel baru. Skoszarowaliśmy się na podłodze danego nam do dyspozycji pokoju po czym kontynuowaliśmy ucztowanie - tym razem już na zapleczu baru ze znajomymi gospodarza. Poczęstowali oni nas najlepszymi na świecie pomidorami, nie najgorszą wódeczką i innymi specjałami. Był to bardzo przyjemny wieczór - gaworzyliśmy do późnych godzin. Rozmowa była tym przyjemniejsza, że rozmawialiśmy z rodowitą Rosjanką i jej mężem, pięknie mówiącymi w swoim ojczystym języku. Ku naszej uciesze dialogi tego wieczora wychodziły poza standardowe ramy rozmów z mieszkańcami Azji Centralnej. Wyjaśnić tu należy, że gdziekolwiek się podczas naszej podróży zatrzymaliśmy zostawaliśmy zalewani serią pytań typu "skąd jesteście? ile kosztuje motor? ile pali na setkę? ile litrów wchodzi do baku?" itd. Odpowiadanie w kółko na te same pytania dość znacznie nadwyrężało nasze delikatne psychiki.
W Biszkeku zamieszkaliśmy w prowadzonym przez japońską parę hostelu Sakura. Czyste kafelki, świeża pościel, bieżąca ciepła woda i elektryczność były dla nas czymś czego długo na swojej drodze nie doświadczyliśmy. Wykąpaliśmy się, ogoliliśmy twarze, przebraliśmy brudne gacie po czym na fali higienicznego uniesienia popłynęliśmy do publicznej pralni. Widok pralek był dla nas dość sporym zaskoczeniem - wyglądały mniej więcej jak jakieś monstrualne, buchające parą silniki ruskich czołgów. Nie przestraszyliśmy się jednak i brudną bieliznę zostawiliśmy w pralni na losu pastwę - wiadomo enduro nie penia (dla starszych czytelników naszego bloga wyjaśnienie - za miejskim słownikiem slangu i mowy potocznej: peniać - bać się. Powstało od pękać, jednak słowo to wyszło ze slangu w latach '80. np. "Nie peniaj, przecież to nie boli; No i jak ten pies do nas podszedł to ja się oryginalnie speniałem!")
W Biszkeku oprócz niepeniania w pralni, snuliśmy się głównie po ulicach i głównym placu, wypiliśmy kilka piwek w miejscowych knajpach, zakupiliśmy dwa zestawy dość kiczowatych naklejek o tematyce religijnej, którymi przystroiliśmy motocykle Andrzeja i Pietrzyka i męczyliśmy swe głowy widokiem całkiem zgrabnych Biszkeczek.
Kolejnego ranka łzom nie było końca - musieliśmy wyjechać z Kirgistanu, więc przyszło nam pożegnać Andrzeja, z którym już od kilku ładnych dni przyjemnie nam się podróżowało. No dobra ryczeć to może nie ryczeliśmy - bo wiadomo - nie wypada pięciu samcom beczeć na do widzenia - ale smutno się nam zrobiło bo swój chłop z tego Andrzeja!
Z Biszkeku do granicy z Kazachstanem zostało kilkadziesiąt kilometrów. Sebakę i Baszana na tym odcinku zatrzymała policja drogowa (skończyło się jak zwykle na krótkiej gadce), Pietrzyk zakupił 4 brzoskwinie i pół kilo winogron, a Arti nie wykonał niczego godnego zapamiętania i w ten niezbyt ekscytujący sposób dojechaliśmy na skraj Kirgizji.

2 komentarze:

  1. pięknie chłopcy! najbardziej cieszy mnie to, że spożywacie słuszne ilości owoców i warzyw w trakcie swoich wojaży :)
    ps Baszan nam pokazywał filmy - żółwie ninja są godnymi następcami zbożowych strażników!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety nie miałem okazji tam być, ale słyszałem, że jest to piękny kraj. Ja zawsze przed każdym wyjazdem wykupuję sobie dodatkowe ubezpieczenie. Jak dla mnie najlepszą ofertę mają w https://kioskpolis.pl/hestia/ i pewnie tak samo będzie w tym roku.

    OdpowiedzUsuń