poniedziałek, 29 listopada 2010

Rosja 2

Granice mongolsko-rosyjską postanowiliśmy przekroczyć w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym. Próba jej pokonania w miejscu dowolnym mogłaby się zakończyć niepowodzeniem. Zawiłe procedury przekraczania granic, zostały doskonale przez nasze mózgoczaszki przyswojone. Już po kilku chwilach cieszyliśmy się faktem przebywania po drugiej stronie tej sztucznej bariery. Geograficzna osnowa, którą byliśmy oplątywani od najmłodszych lat pozwoliła nam na skojarzenie niezwykle istotnych faktów na temat tej części Rosji, którą niebawem mieliśmy zamiar przeciąć w znaczeniu przejechać. Pierwszy z faktów to warunki związane z sezonowością. Tak się złożyło, że ów sezon to cos na kształt pory roku. Korzystając z tablic geograficznych wyliczyliśmy zgodnie, że przyjdzie nam przemierzać rosyjskie bezdroża w porze roku zwanej jesienią. Gdy ową porę roku skojarzyliśmy z szerokością geograficzną odpowiadającą Rosji, równie zgodnie miny nam zrzedły. Zaczęliśmy weryfikować kolejne wiadomości jakie udało nam się zebrać na temat czekającego nas etapu trasy. Okazało się nagle, iż rosyjskie bezdroża to tzw. federalka, łącząca Moskwę z oddalonym o około 10 tysięcy km Władywostokiem, ekspresówko asfaltówka pozwalająca rozwijać prędkości nadludzkie, wymarzone, komfortowe.
Od natłoku tych wszystkich myslo-faktów mocno rozgrzały nam się czaszki, postanowiliśmy ochłodzić czerepy w największym na świecie zbiorniku z wodą słodką. Każdy kilometr dzielący nas od jeziora Bajkał pokonywaliśmy na naszych motocyklach, gdyż taka jest główna zasada podróży motocyklowych. Przywiązujemy do niej ogromną wagę. Niezłomna wiara we własne siły i ogromne doświadczenie owocowała jazdą bezpieczną, przynoszącą masę podniety.
Na drodze do jeziorka wyrosło jakiś bardzo odległy czas temu miasto Ułan Ude, zamieszkiwane w znacznym stopniu przez mniejszość etniczną zwaną Buriatami, których traktowaliśmy na równi z Ormianami i Szyitami. Tak nakazuje nasz kodeks traktujący wszystkich ludzi jednakowo, bez względu na kolor skóry czy płaszczy.
W Ułan Ude zatrzymaliśmy się na tzw. pół sutki w hotelu Barguzin. Sutka w terminologii rosyjskiej to doba. Natomiast pół sutki to odpowiednio pół doby, zatem 12 godzin. Pół sutka pozwoliła ograniczyć koszta do połowy oraz dokonać niezbędnej rejestracji, która tym razem okazała się fikcją.
Droga nad Bajkał minęła w jesiennych kolorach, głównie brzóz, ale i wielu innych gatunków drzew, których nazwy nie przychodzą nam zupełnie do głowy. Po raz kolejny nienaganna jakość nawierzchni rosyjskich pozwoliła nam sprawnie dotrzeć nad brzeg akwenu. Niespodziankę natomiast sprawiła nam aura. Rozpalenie ogniska i obcowanie z naturą odłożyliśmy na później kroki swe kierując do sklepiku wiejskiego w celu zrealizowanie chytrego planu wykrycia ludności charakteryzującej się gościnnością i otwartością do innostrańców. Cała akcja nie trwała długo, zaledwie po kilku minutach biadolenia, przebywająca w sklepie matka ekspedientki oddała pod naszą opiekę dom typu letniskowego. Dom letni czy nie, piec posiadał a zatem już na samym progu zyskał poklask. Na akomodacji się nie skończyło, sympatyczna pani oddała pod naszą głodna opiekę ryby i ziemniaczki. Niezrażeni brakiem piwa zorganizowaliśmy je we własnym zakresie.
Słoneczny ciepły poranek utwierdził nas w słuszności podążania dalej ku północy – wzdłuż wschodniego wybrzeża Bajkału, aby dotrzeć do Półwyspu Święty nos, który wynurza się na wysokość ok 1400 m znad lustra wody. Żądni przygody zapragnęliśmy dotrzeć do wioski Kurbylik, położonej na samym końcu półwyspu. Wiodła tam droga podszyta hardcorem, jak mawia nasz przyjaciel Lukrecjusz zwany również Wieśkiem. Po dotarciu do wioski myśliwsko rybackiej, otrzymaliśmy od jej mieszkańców 4 okazałe ryby w składzie: 2 okonie i 2 przedstawiciele jakiegoś gatunku. Rozpaliliśmy ogień i korzystając z naszego składanego rusztu, który już po pierwszym użyciu nie zobaczył siebie w pozycji złożonej, sporządziliśmy posiłek. Podarki pożarliśmy z należytym smakiem.
Towarzysząca przez ostatnie dni słoneczna pogoda uśpiła nasze obawy, lęki przed nieuchronnie nadchodzącym spadkiem temperatur, zwłaszcza w najdalej na północ wysuniętym rejonie amurskim, przez który wkrótce mieliśmy przejeżdżać. Dalej brnęliśmy na północ, gdy w miejscowości Barguzin jak niegdyś sam budda doznaliśmy oświecenia. Nieznany dotychczas głos szeptał złowieszcze „opamiętajcie się nieustraszeni, czym prędzej zmieńcie kierunek tułaczki na wschodni, to wam uratuje kończyny przed odmrożeniem a nerwy przed puszczeniem”. Poczym tajemniczy głos znikł w zakamarkach kory mózgowej. Z całą pewnością całe to zdarzenie nie było przypadkowe. Już po kilkuset km dopadł nas pierwszy poważny opad śniegu. Niezrażeni tego typu zjawiskiem gnaliśmy na wschód pokonując do 1000 km dziennie. Gdyby nie puste żołądki, które poprzez dłonie miały kontrole nad manetkami gazu prawdopodobnie nigdy byśmy się nie zatrzymali.
Rosyjska szama przyrządzana w przydrożnych zajazdach zdecydowanie trafiała w nasze gusta kulinarne. Barszcz czerwony, gulasz, naleśniki to, to co każdy zna choćby z barów mlecznych. Ostatnie podrygi notowały nasze niezniszczalne dwusekundowe namioty (tylko Sebaka pięciokrotnie scalał elementy stelaża, zakupionymi na bazarach Azji centralnej miedzianymi rureczkami). Temperatury w okolicach -10 stopni bez trudu pokonywały tropik, następnie warstwę wewnętrzną namiotu i śpiwór (zwłaszcza ten syntetyczny Pietrzyka) aby bez skrupułów dopasć i skutecznie wyziębić pragnącego usnąć motocyklistę. Nasze próby znalezienia bezpłatnego, a zarazem ciepłego noclegu zazwyczaj były owocne. Czy będąc kobietą pilnującą porządku na dworcowym holu czy uczennicą klasy szóstej dysponującą mieszkaniem nie zgodzilibyście się z naszymi błyskotliwymi pomysłami?
Pędząc tak co tchu natrafiliśmy na miasto Chita, które to mielismy okazję ”podziwiać” podczas China Expedition 2005. Leżące na trasie kolei transsyberyjskiej miasto może się szczycić jedynie tym faktem. Przynajmniej nam nie udało się dostrzec znaczących zalet. Jedynym atutem okazał się spory serwis, w którym zakupiliśmy olej silnikowy oraz lubrykanty zapewniające sprawne napędzanie całego układu silnik-koło. Nawiedzony przez nas warsztat miał ręce pełne roboty niczym wędkarz w stawie hodowlanym. Niezbędnej wymiany płynu po raz pierwszy postanowiliśmy dokonać własnoręcznie. Całe przedsięwzięcie okazało się niezwykle banalne dla tak doświadczonych serwisantów jak my. Jeszcze kilka bryzgów na łańcuch nowo zakupionym japońskim super smarowidłem i w drogę. Już mieliśmy opuszczać Chitę gdy Pietrzyk przypomniał sobie o braku odpowiednio ciepłych rękawic. Dokonał więc zakupu niezwykle solidnych, o wysokiej widzialności, zaprojektowanych z myślą o budowniczych dróg – rękawic „Alaska”. Właściciel wkrótce po zakupie przekonał się o ich bezużyteczności i powrócił do starszych rękawic kuchennych w kolorze maskującym moro zakupionych jeszcze w odległym Kazachstanie.
Jak zwykle po wymianie oleju w naszych afrykach, poczuliśmy wiatr w plecy. Tym razem ten przenikliwy, mroźny wicherek nie napawał optymizmem. To był znak, że przed nami najgorsze dni z najgorszych. A właściwie jeden dzień, gdy temperatura w południe wynosiła około -8 stopni. Nawet kilka par skarpet i opatulenie butów futrem syntetycznym, które otrzymaliśmy od dobrodusznych panów nie powstrzymywały skutecznie mrozu. Ratując się przystankami w zajazdach, rozgrzewani herbatą wreszcie dotarliśmy do punktu, od którego zaczęliśmy podążać bardziej na południe niż wschód. Owszem trochę to zawiłe, ale tak wynika z mapy, zatem trzymajmy się tego. Z godziny na godzinę pokrywa śnieżna ustępowała, aż po dniach dwóch na drzewach znów dostrzegliśmy zielone płatki zwane liśćmi. To Władywostok! Kres naszej podróży, senne marzenie, waran z Komodo, okruszki na talerzu.


Dzięki CS (couchsurfing.com) udało nam się pobyt we Władywostoku spędzić chyba najlepiej jak to możliwe. Przygarnąć nas postanowiła niezwykle sympatyczna para małżeńska składająca się z dwóch osobników płci przeciwnej. Jedną z nich była Polka Magda a drugą Rosjanin Evgenij zwany Jeką (Rzeką). Ogromu pomocy i życzliwości, jakimi nas obdarzyli nie było końca. Już na samym początku zgodzili się abyśmy ich mieszkanie okupowali przez kilka dni. Prawdopodobnie nie ma na świecie drugich takich, którzy podjęli by się takiego wyzwania. Goszcząc u siebie dwóch ociekających trudem przebytej drogi głodomorów, śmierdzieli i bałaganiarzy ściągnęli z pewnością na siebie gniew samego stwórcy! Dziękujemy zatem jeszcze raz na lamach naszego bloga!
Pozostawienie Afryk we Władku wiązało się z koniecznością odwiedzenia urzędu celnego, zatem pierwsze kroki po przybyciu skierowaliśmy właśnie tam. Jak twierdził Pan pełniący role ochroniarza, aby załatwić sprawę przedłużenia pozwolenia na pobyt motocykli w Rosji do jednego roku potrzebujemy przedstawiciela będącego obywatelem Rosji. Postanowiliśmy zatem poprosić naszego gospodarza Jekę o pomoc. Jeka bez zastanowienia zgodził się na nasze warunki. 600 dolarów dziennie oraz butelka dobrej rosyjskiej wódki załatwiła sprawę. Juz po pierwszych minutach ogarniania naszej sprawy przez Jekę okazało się, ze odwiedziliśmy nie ten urząd. Naszym miał zająć się oddział morski urzędu celnego. Cholernie niesympatyczna pani po pół godziny nie zwracania na nas uwagi oznajmiła, ze musimy sprawę przedstawić pisemnie po rosyjsku. Nasza doskonała znajomość rosyjskiego w piśmie, mowie i uczynku pozwoliła na oddanie tej sprawy w ręce Jeki. W niespełna kilka chwil sporządził niezbędne dokumenty. Dostarczyliśmy je bez zwłoki na biurko Pani olewającej nas bez opamiętania i skrupułów. Po obejrzeniu papierów i paszportów stwierdziła, ze nie jest w stanie nam pomoc, gdyż nasza wiza kończy się za miesiąc. Wiec z jakiej racji mamy otrzymać pozwolenie na przebywanie motocykli przez rok. Studiując kolejne strony urzędowych dzienników nie wiedziała, że znajduje sie w polu silnego oddziaływania naszego uroku. Przebywanie w nim odniosło upragniony rezultat. Po kilkunastu minutach oznajmiła, ze dostaniemy owo pozwolenie. Sukces – tak nazwaliśmy cala operacje.
Operacja sukces pozwoliła na podjecie dalszych działań – zakupienie biletu na prom relacji Władywostok – Donghae (Korea Południowa). Szkoda, ze nie widzieliście min Magdy i Jeki, kiedy dowiedzieli się, ze najbliższy prom jest za niespełna tydzień. Tak szczęśliwych nie widziano ich ponoć od czasu rozpadu Yugoslawii.
W drodze rozsądnych przemyśleń postanowiliśmy nasze maszyny przezimować w jednym z klubów motocyklowych. Padło na Iron Tigers, znany i lubiany klub, chętnie pomagający przybyszom z rożnych zakątków świata.
Oczekując na prom nie próżnowaliśmy, wybraliśmy się na południe (rejon Hasański), pod granicę północno koreańską aby po raz ostatni zaznać ekstazy z możliwości prowadzenia motocykla. Jak się okazało nie taki był cel naszego przyjazdu według pograniczników rosyjskich, na których natrafiliśmy niespełna kilometr od granicy. Szczęśliwie skończyło się na sporządzeniu kilkustronicowego raportu i odesłaniu nas poza obręb strefy przygranicznej.
Innym razem wybraliśmy się z naszymi gospodarzami na wyspę Ruską gdzie zwiedziliśmy artylerie, która sprawnie odstraszała japońską marynarkę podczas II Wojny Światowej. Zachwytom nad pięknem przyrody nie było końca, gdy nagle dnia 21ego października wkroczyliśmy na prom do Korei, zakupując przedtem kilka litrów rosyjskiej wódki, która pomogła załagodzić objawy choroby morskiej.




Osiągając motocyklowy kres wyprawy odczuwaliśmy ogromna satysfakcje. Po przebyciu około 20 tysięcy km wjeżdżamy do Władywostoku na sprawnych maszynach i bez obrażeń. Niby nic specjalnego rzekłby jakiś pieprzony ignorant, ale dla nas jak i całej reszty świata było to wydarzenie niezwykle istotne. Szczęściu, jak to w romantycznych historiach bywa towarzyszył smutek. Nadszedł nieunikniony czas rozłąki z czymś co przez ostatnie 13 tygodni poprzez dupę woziło cała resztę naszego ciała oraz dobytek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz