niedziela, 14 listopada 2010

Mongolia

Granicę rosyjsko- mongolską przekroczyliśmy bez większych przeszkód. Następnie postanowiliśmy znaleźć odpowiednie miejsce, aby godnie się pożegnać. Dotarliśmy do jakiejś zapyziałej mongolskiej wioski, gdzie od razu przejęła nas grupka ludzi poruszających się na chińskich motocyklach. Jeden z młodzieńców zaproponował nam nocleg w swoim domu, niemal natychmiast przystaliśmy na ów ofertę. Zajechaliśmy tylko do sklepu po wódkę i piwo, a kiedy wróciliśmy okazało się, że dwie rodziny pokłóciły się „o nas” tzn., kto ma gdzie nocować. Doszło do wyzwisk, przepychanek i bijatyki. Nie jesteśmy zwolennikami waśni i sporów, wiec postanowiliśmy uciec z miejsca zamieszek i poszukać nowego noclegu. Bardzo szybko znaleźliśmy jurtę, gdzie za niewielkie pieniądze mogliśmy spokojnie przekimać. Pan gospodarz napalił w wielkim namiocie, a my w tym czasie zjedliśmy baraninę z ziemniakami i wypiliśmy jedną flaszkę. Potem impreza przeniosła się do jurty, alkohol lał się liiiiitrami, rozmawialiśmy jak zawsze na poważne tematy, wspominając najbardziej elektryzujące momenty naszej „bez doświadczeń wycieczki”. Rano był kac i zupa z barana, aż w końcu nadszedł czas rozłąki! Szkoda, że to nie chęć ludzka, lecz niemożność maszyn spowodowała, iż Paweł B. oraz Artur N. musieli udać się w kierunku ojczyzny naszej Polskiej. Niezmordowani w bojach Pietrzyk i Sebaka ruszyli dalej penetrować coraz to głębiej dziką mongolską dziką i ociekającą krwią krainę.
Od samego początku ziemia Chingis Khana okazała się bardzo trudna, piaszczysto kamieniste drogi i rzeki (a zwłaszcza jedna z nich) przysporzyły nam sporo problemów (głównie psychicznych). Jednak dzięki pomocy mongolskiego Kazacha na koniu, który wskazał nam drogę, udało się nam wyjść z tarapatów. Po przejściu przeklętej rzeki było już tylko lepiej, a krajobrazy mongolskie doskonale wynagradzają przebyte trudy podróży. Jechaliśmy aż do wieczora i przypadkowo trafiliśmy do ludzi wypasających owce, kozy oraz yaki. Zapytaliśmy grzecznie czy można rozłożyć namioty, zgodzili się bez oporów i zaprosili do jurty. Rodzinka poczęstowała nas słoną herbatą z mlekiem, kwaśnym serem i ciastem bez smaku. Przyglądała się nam uważnie jakbyśmy byli z dziwolągami ze Startreka. Komunikacja między nami ograniczona była do języka migowego, ale i tak było sympatycznie. Pewnym zaskoczeniem było wyposażenie jurty, był tam telewizor, antena satelitarna, baterie słoneczne, a poza tym w środku wisiały jeszcze baranie flaki i takie tam inne cuda. Następnego ranka, po raz kolejny zaproszono nas do już jurty na mongolska herbatkę, ale tym razem czekała na nas nie lada niespodzianka. Jeden z Mongołów oprawiał właśnie susła i zapytał czy chcemy go zjeść, oczywiście nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności! Gotowany suseł smakuje zupełnie jak gotowany suseł, czyli niezbyt dobrze. Odbijało się tym pieprzonym gryzoniem ładnych parę godzin. Po miłej gościnie udało się w końcu ruszyć, niesamowite widoki powodowały częste przystanki na robienie zdjęć i filmów. Szczególne wrażenie sprawia w Mongolii uczucie ogromu niekończącej się przestrzeni.
Pierwszym większym miastem na naszej drodze było Ulaagom. Miejsce nadzwyczaj mało ciekawe, spędziliśmy tam noc w gościńcu i z samego rana o 13: 30 popędziliśmy w dalszą drogę. Gdy zrobiło się ciemno zaczęliśmy wypatrywać jakiś jurt w celu wproszenia się na nocleg. Pierwsza próba była zupełnie nieudana, ponieważ trafiliśmy na bardzo pijanego pana grubego Mongoła i szybko uciekliśmy do następnej jurty. Ta okazała się słusznym wyborem, porządna mongolska rodzinka ugościła nas po królewsku. Tym razem była zupa z prawdziwymi warzywami i bez baraniego tluszczu, co w Mongolii może uchodzić za cos dziwnego. Kolejnym fenomenem była herbata i tu uwaga! z cukrem, a nie z solą – byliśmy w szoku, Sebaka do dziś nie może się otrząsnąć i przed zaśnięciem wymaga głaskania po głowie. Mongolia to wielki kraj, wiec jedziemy jedziemy i jedziemy, a końca nie widać, po drodze poza pięknymi widokami wielkie stada owiec, kóz, jaków, koni i wielbłądów. Tradycyjnie, kiedy zapada zmrok zatrzymujemy się przy jurcie, tradycyjnie zapraszają nas so środka, ale za to następnego dnia rano okazuje się mniej tradycyjnie, że za wszystko musimy zapłacić i to w dodatku pieniędzmi! A poza tym to rano tak po ludzku ujechaliśmy, tak jak to zawsze rano sobie odjeżdżamy. Jadąc na motocyklach myśleliśmy sobie o rożnych rzeczach, kolorach i dźwiękach. Aż nastał zmrok!!! Po raz kolejny przypadek zdecydował o miejscu noclegowym. Z pośród surowego krajobrazu mongolskich przestworzy wyłonił się nagle niczym zając (w miejscach gdzie te skaczące zwierzątka nagle się wyłaniają) brzozowy gaj. Było to idealne wręcz miejsce na ekspedycyjne obozowisko namiotowo- ogniskowe. Za pomocą drewna i płomienia stworzyliśmy cos w rodzaju paleniska ogniska, które to można podzielić na trzy fazy – rozpalanie, palenie się właściwe oraz dogasanie. Po ostatniej fazie jeszcze dla pewności nasikaliśmy na żar, co spowodowało pojawienie się sporej chmury paromoczu. Następnie zdecydowaliśmy się na sen w namiotach (takich naszych przenośnych domach). Wstajemy o świcie, a tu nagle z zaskoczenia chmury, a z nich leciał deszcz. Fakt ten przeszkadzał, co nieco - bo to i zimno i mokro jednocześnie, a co za tym idzie nieprzyjemnie. Po jakimś tam sobie czasie gdzieś w oddali dostrzegliśmy spore zagęszczenie budynków na stosunkowo niewielkiej przestrzeni – miasto! Pomyśleliśmy niemalże jednoczenie. Nasze przypuszczenia okazały się trafne, było to miasto ulaanggggg. Gdy wjechaliśmy do wnętrza tego urbanistycznego uroczyska, zakotwiczyliśmy szybko w pewnym gościńcu. Z ciekawych rzeczy, które to dokonaliśmy, to kupiliśmy na targu siekierę, klucz nr 24, koc oraz chińską ładowarkę to fińskiego telefonu komórkowego.
Cały czas kierowaliśmy się w stronę stolicy państwa mongolskiego, droga zazwyczaj nie była łatwa, średnia prędkość to jakieś 35km/h, wiec po jakimś czasie odechciewa się tego i owego. Jeszcze to ociekające baranim tłuszczem mongolskie jedzenie nie nastraja optymizmem. Gdy jechaliśmy kolejną godzinę po stepowym bezdrożu cos nas wielce zaskoczyło, mianowicie był to prawdziwy asfalt. Doszło do ucałowania czarnej twardej powierzchni drogowej i niczym błyskawica ruszyliśmy w kierunku Ulan Bator. Asfaltowa drogą mogliśmy już jechać do samego miasta, ale nadrobilibyśmy jakies 120km. Postanowiliśmy, więc wybrać skrót, który wiódł drogą gruntową. Okazało się szybko, że ten odcinek stała się dla nas koszmarem. Pod wpływem padającego deszczu na drodze pojawiła się maź, która dla naszych ciężkich motocykli była niezmiernie trudna do przebycia. Jakoś jednak daliśmy rade pokonać to błotne piekło i po około 200 km złej drogi, znowu pojawił się asfalt. Już bez żadnych trudności zajechaliśmy do Ulan Bator. Miasto różniło się od odwiedzanych wcześniej mongolskich osad, było nadzwyczaj nowoczesne jak na tamtejsze warunki, ale nie zachwycało. Mieszkaliśmy sobie w guesthousie i chcąc uczcić kawał przejechanej Mongolii udaliśmy się do sklepu po piwo. Piwa nie było, poszliśmy wiec do drugiego sklepu i też nic, w trzecim i kolejnym ta sama sytuacja. Okazało się, że trafiliśmy akurat na „no alkohol day” Tak już to jest w tym kraju, że raz w miesiącu mają taki oto dzień. Zażenowani zaistniała sytuacja, poszukiwaliśmy piwa w restauracjach, pubach i innych lokalach. Po dłuższym czasie udało nam się znaleźć lokal gdzie serwują piwo! Dosiadło się do nas dwóch Żydów oraz Australijka i wieczór potoczył się sympatycznie. Następnego dnia, w naszym gościńcu piliśmy wódkę z sokiem z rokitnika, a następnie wyszliśmy z kolegą francuzem na miasto. Skoczyliśmy do największej imprezowni w mieście. Nad ranem chcąc wrócić do naszej melinę, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy, ale jak się okazało nie do miejsca, do którego chcieliśmy. Kierowca zdecydował zatrzymać się w ciemnej uliczce, przywołać około dziesięciu kolegów i najzwyczajniej w świecie nas okraść. Całe szczęście nie ucierpieliśmy dotkliwie materialnie ani fizycznie. Natomiast niesmak po tym parszywym incydencie pozostał. Następnego dnia na jednym z największych azjatyckich bazarów doszło do kolejnej tym razem tylko próby kradzieży. Mongolski młodzieniec o kociej mordzie próbował stojącemu przy sklepowej ladzie Pietrzykowi odpiąć sakiewkę i wyciągnąć z niej cenne przedmioty. Jednak niedoszły poszkodowany w porę się zorientował i kopnął z całej siły napastnika w piszczel (butem motocyklowym zakończonym metalowymi zębami). Młody złodziejaszek został natychmiast pojmany przez właścicieli pobliskich kramów, a potem przez ochronę obiektu.
Po burzliwej wizycie w nieciekawej stolicy, skierowaliśmy się w kierunku takiej dużej Rosji….Jakies 100km za Ulan Bator wydarzyła się rzecz dziwna i na co dzień niespotykana. Jechaliśmy sobie spokojnie, aż tu nagle spadły nam kaski, a do głowy przenikło blisko milion migających światełek i szeleszczących dźwięków o kolorze bliżej nieokreślonym. Już wtedy zorientowaliśmy się, ze to obce siły chcą zawładnąć nami i przejąć niezwykle cenne informacje zawarte w naszych głowach. Niemal natychmiast skręciliśmy w krzaki i cisnęliśmy kamieniami w ich galaktyczny statek o tajemniczo brzmiącej nazwie Ewa 7! Po tym fakcie światła z głowy wyleciały, kaski wróciły na głowy. My niezrażeni wydarzeniami jechaliśmy dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Historie tą należy traktować z przymrużeniem oka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz