środa, 3 listopada 2010

Rosja

Matuszka Rasija w pierwszej chwili nie była do końca skłonna przyjąć nas na swoje łono. Na drodze między nami a krainą kawioru stanęła bezlitosna biurokracja. Rosyjscy pogranicznicy dopatrzyli się pewnych braków w dokumentach celnych naszych motorów (ściślej mówiąc zauważyli brak jakichkolwiek papierków) i zaproponowali powrót na granicę Kirgisko - Kazaską celem nadrobienia zaległości. Z pomocą przyszli urzędnicy kazascy, którzy po licznych dąsach, z dość niezadowolonymi minami wystawili coś, co załatwiło sprawę.
Począwszy od Afganistanu każda kolejna granica przynosiła zmianę stanu dróg na lepsze, tak stało się i tym razem. Pędziliśmy wgłąb kraju wijącą się wśród lasów idealnie gładką, nową drogą.
Pierwszym celem stało się miasteczko Rubcowsk, które miało zaspokoić nasze bankomatowo - gastronomiczno - noclegowo - paliwowe potrzeby, w tej właśnie kolejności. Jak zwykle ekipa NoExEx budząc wokół siebie niemałe zamieszanie szybko znalazła się w przytulnej jadłodajni i wraz z świeżo poznanymi kolegami najadła się do syta. Szybko również panowie Rosjanie pojęli, iż niezwykle miłym gestem przyjaźni byłoby zaproponowanie nam darmowego noclegu. Tak też się stało i dalsza część wieczoru przebiegła w bardzo sympatycznej atmosferze o lekkim zapachu napojów chłodzących wykonanych z chmielu i jęczmienia, a Baszan zasnął jak zwykle. Sielanka trwałaby pewnie dłużej, gdyby nie pewien incydent, a mianowicie lekko podchmielony, ok. 21 - letni, gospodarz udał się do pobliskiego sklepu o profilu monopolowo - tytoniowym aby uzupełnić zapasy piwa. I dalej nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie przewinienie, które położyło się cieniem na cały dalszy wieczór. Mianowicie nie kupił Chipsów! Laysów! Co tak rozgniewało jego dziewczynę, iż postanowiła urządzić mu w kuchni domowe Westerplatte. I to ona była przeważającymi siłami niemieckimi. Jatka trwała z niewielkimi przerwami do 6 nad ranem, kiedy to rozbita na głowie chłopaka szklanka i widok tryskającej krwi ostudziły trochę zapał obu stron i na szczęście nie doszło do eskalacji konfliktu. "Z tej oto powiastki morał w tym sposobie:" zawsze kupujcie swoim dziewczynom chipsy! Zawsze! Nawet w środku nocy! A my zostaliśmy poproszeni o opuszczenie mieszkania. Ponieważ za wyjątkiem Baszana praktycznie nie zmrużyliśmy oka a temperatura na zewnątrz wynosiła niewiele powyżej zera, toteż poranek należałoby zaliczyć do gatunku ciężkich.
Szlak dalszej podróży wiódł do Barnau a następnie dalej na południowy-wschód w kierunku granicy mongolskiej. W drodze do tego miasta udało się nadrobić zaległości w śnie na podłodze przydrożnego baru. W Barnau odwiedziliśmy knajpę dla motocyklistów, oraz przemiłego mechanika Wiktora, w którego warsztacie Baszan miał możliwość wypowiedzenia po raz tysięczny słów "czjerez Turcju" oraz dokonania wymiany oleju.
Następnego dnia znów doszło do rozdzielenia się ekipy, Arti nie zauważył czekających na umówionej stacji benzynowej Sebaki i Pie3ka i pomknął hen przed siebie. Trzej podróżnicy (już z Baszanem na pokładzie) znaleźli tej nocy przytulne miejsce kempingowe u pewnego hipisa - znawcy ziół imieniem Ivan, natomiast Artik pędził tak przed siebie mimo deszczu do późnych godzin wieczornych, wciąż przekonany, że znajduje się na końcu stawki. I pędził tak również następnego dnia skutkiem czego we wczesnych godzinach popołudniowych osiągnął granicę mongolską. Reszta chłopców w tym czasie raczyła się pyszną herbatą Ivana oraz cieszyła oczy pięknymi widokami jesiennego Ałtaju. Ponieważ wkroczenie do Mongolii samemu i to jeszcze nie tym przejściem, którym planowaliśmy byłoby co najmniej nieroztropne, więc jedyny posiadacz Transalpa zdecydował się na powrót 150 kilometrów do chłopców i rozpoczęły się poszukiwania miejsca biwakowego.
Obóz został założony nad przepięknym zakolem rzeki Czuja. Ponieważ miejsce było urzekające, góry Ałtaj zostały zaszczycone dwu - noclegowym pobytem NoExEx w czasie którego:
- Sebaka przez ok 12 godzin zdołał złapać kilka ciekawych patyków, parę liści oraz utopił jeden haczyk do spiningu,
- nawiązane zostały kontakty z ludnością tubylczą, w większości pijaną niczym członkowie polskiej reprezentacji piłkarskiej,
- do ognia trafiła większość drewna stanowiącego niegdyś ogrodzenie czegoś, oddzielającego to od czegoś innego,
- uczyliśmy ludność tubylczą sztuki pieczenia ziemniaków w ognisku,
- omal nie zostaliśmy stratowani przez pędzące na złamanie karku konie,
- Sebaka dokonał ablucji w wodzie, która gdyby nie płynęła to niechybnie by zamarzła.
Po dwóch dniach, zasłużonego skądinąd, relaksu ruszyliśmy w drogę do Tuwy, która jednak wkroczyła przebojem w plan wyprawy. Dokonaliśmy ostatnich zakupów w absolutnie pozbawionym uroku, wyposażonym za to w supermarket, Kosz - Agacz i udaliśmy się na obiad. I tu czas na odkrycie: był to dzień dwudziestych któryś z kolei urodzin Artura. Postanowiliśmy więc napić się z tej okazji czegoś już w Republice Tuwy, od której dzieliło nas jakieś 150 km górskich ścieżek i bezdroży.
Pierwszy impet, z jakim wbiliśmy się na gruntowe górskie drogi został zgaszony przez bród. Tak odwykli od pokonywania rzek wpław, napotkaliśmy niemałe trudności. Otóż kolejny raz dotknęło nas znane stałym czytelnikom zjawisko flaka. Tym razem jednak nie było możliwości skorzystania z pomocy lokalnych wulkanizatorów więc zakasaliśmy rękawy i ... przebiliśmy dętkę.
Ale za drugim razem już się udało. No i Pie3k wywrócił się w rzece, zmieniając swoje kufry w rzadko spotykane aluminiowe akwaria.
Mając w pamięci niemiłą przeprawę postanowiliśmy wykorzystać tajemną wiedzę, przekazaną nam przez jedynego spotkanego w okolicy turystę i ominąć następne brody biegnącą stromo pod górę drogą, którą śmiało mógłby wykorzystywać na treningach Adam M. ćwicząc najazdy na próg. Jedynie Pie3kowi udało się pokonać podjazd bez ciągłego wsparcia przez pozostałych uczestników wyprawy. I tu nastąpiło wydarzenie dramatyczne - tzn. sprzęgłospalenie w motorze jubilata. Grupa podzieliła się na pary: Artur i Sebaka próbowali za wszelką cenę reanimować sprzęgło, natomiast Pawły udały się w dalszą drogę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i picia. Już po kilku kilometrach droga niespodziewanie się skończyła zostawiając naszych nieustraszonych podróżników na środku koryta wyschniętej rzeki, popychając ich prosto w kamienne paszcze otoczaków. Wykaraskanie się z niemałych opałów trwało dość długo, kosztowało wiele wysiłku i wiązało się z niezliczonymi upadkami, z czego najboleśniejszą stratą było zniszczenie, niezniszczalnych dotychczas, rękochronów kolegi Pietrzyńskiego.Już długo po zmroku udało im się wrócić bezpiecznie w miejsce, gdzie przy niesprawnym motorze został założony tymczasowy obóz.
Ponieważ do najbliższej drogi asfaltowej było z górą 50 kilometrów, a i przebycie tego odcinka nie polepszało w żaden sposób naszej sytuacji konieczne stało się znalezienie transportu. Szczęśliwym trafem niedługo później w zasięgu wzroku pojawił się błękitna radziecka ciężarówka marki GAZ, której kierowcy za odpowiednia sumę skłonni byli do pomocy. Motocykl został umieszczony na pace pojazdu służącego do transportu cennych produktów owco-pochodnych i tak szczelnie obłożony baranim gównem wraz z dużą częścią bagażu reszty ekipy i kierowcą trafił do wioski Tubiliak. Tutaj też Artur spędził noc u rodziny pana kierowcy ciężarówki oraz podczas nocnego spaceru w pobliżu wsi został zaatakowany przez lisy, bohatersko salwując się ucieczka. Pozostali podróżnicy zmagali się tymczasem z niespodziewaną awarią Hondy Sebaki. Próby jej usunięcia przeciągnęły się do następnego dnia a chłopcy zmuszeni były spędzić noc w trzech w jednoosobowym namiocie, przy czym Sebaka nie miał nawet śpiwora. Fundatorami kolacji i śniadania okazali się spotkani przypadkiem na drodze nieznajomi, jeden z nich dokonał też szybkich oględzin motocykla znajdując przyczynę awarii. I znów, jak to zdarzało się już niejednokrotnie, diabeł tkwił w świecach. Już po kilku godzinach cała ekipa znalazła się w wiosce Tubiliak, gdzie na podwórku pewnego bardzo sympatycznego i niemal wiecznie pijanego nauczyciela fizyki z pobliskiej szkoły, miało dokonać się dzieło naprawy sprzęgła.
Jak się okazało w promieniu co najmniej 1000 kilometrów nie znajdują się żadne dyski do sprzęgła Hondy XL 650, co więcej ich ściągnięcie wiązałoby się z trzytygodniowym oczekiwaniem, a zima już chuchała swym mroźnym oddechem na nasze plecy. Jedynym rozwiązaniem okazało się wykonanie części, która pozwoliłaby na jakiś czas uruchomić motor. Po zakupieniu niezbędnych narzędzi przystąpiliśmy do pracy: Sebaka został obtaczaczem, czyli operatorem szlifowanego dysku, Artur - stabilizatorem szlifierki, Pie3k - głównym guzikowym a Baszan robił herbatę. Cała naprawa trwała prawie cztery dni, w czasie których tą piękną okolicę przecięła karawana około stu bardzo wiekowych samochodów oraz jeden motocykl biorące udział w rajdzie Pekim - Paryż.
Gdy tylko udało się znów uruchomić pojazd ruszyliśmy czym prędzej do Mongolii, przy czym dla dwóch z nas miała to być zaledwie 2 - dniowa wizyta w państwie Dżingis Hana, zapadła bowiem ostateczna decyzja o rozdzieleniu się grupy. Baszan od dłuższego czasu borykał się z niewielkimi, lecz wyjątkowo dokuczliwymi problemami z motocyklem, Artur natomiast nie miał żadnej pewności jak długo sprzęgło pozostanie sprawne; obaj postanowili udać się w drogę powrotną do Barnau i dalej przez połowę Azji do domu. Sebaka i Pie3k natomiast musieli kontynuować dzieło, bo jak nie oni, to kto?

2 komentarze:

  1. No chyba kurde nie zamierzacie zawracać w połowie drogi? Dawać do Singapuru!

    OdpowiedzUsuń
  2. PS. Tak poza tym to ładnie tam cholerka. Pozdro.

    OdpowiedzUsuń