wtorek, 27 lipca 2010

Gruzja

Gruzja to pierwszy na naszej trasie kraj, który mięliśmy zamiar zobaczyć, zwiedzić, poczuć, przystanąć na chwilę, przyjrzeć się z bliska ludziom, roślinom i zwierzętom. Usiąść w cieniu gruszy i kusząc arbuza.
Do odwiedzenia pierwszego miasta na gruzińskiej trasie zachęciła nas grupa muzyczna Filipinki utworem „Batumi”. Kurort niczym z albańskiej riviery nie zrobił na nas większego wrażenia, tym bardziej, że dla większości była to nie pierwsza wizyta w tym mięście. Jeśli chodzi o Poti to wrażenia mięliśmy podobne.
Już od samego początku pobytu w Gruzji, zetknęliśmy się z opinią, ze prezydent Kaczyński jest dla Gruzinów bohaterem i „ubili go ruskie skurwysyny”. Polacy w Gruzji są bardzo mile widziani i darzeni sympatią.
Pierwszy nocleg w Gruzji spędziliśmy w dwóch różnych miejscach. Pietrzyk z Sebaką trafili do wioski Dimi 18km od Kutaisi, przygarnięci przez gruzińskiego handlarza samochodów o jakże akuratnym imieniu Auto. Natomiast Arti, Ania i Baszan zatrzymali się w dawnym hotelu Piramida – obecnie Iris w Batumi. Dnia następnego okazało się, że ekipie z Batumi również dane będzie poznać pana Auto z Dimi, ponieważ poprzednicy pozostawili u niego pod poduszką pewne wielce istotne przedmioty. Jazda do Dimi na skróty przez gruzińskie wioski zaowocowała puknięciem przez Baszana swini – (swinia ma się dobrze), draśnięciem psa przez Artura i przejechaniem jednego dość sporego strumyka. Zważając na ilość trzody chlewnej i bydła rogatego na drogach Gruzji i tak niewiele do tej pory puknęliśmy!
W Mzchetcie spotkaliśmy rowerową ekipę pod przewodnictwem Beaty Charyckiej, tej samej, która nam zawsze pomaga jak potrzebujemy pomocy. Zamieszkaliśmy tam w pokoju urządzonym w stylu socjalistycznego baroku. Obejrzeliśmy tam kilka starodawnych kościołów i jeszcze starszych gór i stwierdziliśmy, ze nie ma co dalej w Mzchecie siedzieć, więc ruszyliśmy do Tbilisi.
Szukając noclegu w stolicy trafiliśmy do domu pewno starca. Jego wysuszona twarz w okularach słonecznych przypominała trochę śliwkę bez czekolady. Ofertę noclegową dziadka odrzuciliśmy, kiedy zostaliśmy ostrzeżeni, że jest dziwolągiem i wariatem oraz, że występuje wysokie prawdopodobieństwo wyrządzenia nam krzywdy podczas snu. Kiedy zrezygnowaliśmy dziadyga obwieszczał mieszkańcom Tbilisi, że jesteśmy z KGB. Niezrażeni podejrzeniami o szpiegostwo spędziliśmy noc w guesthousie, gdzie na honorowym miejscu stało zdjęcie Lecha i Marii Kaczyńskich.
Dnia kolejnego postanowiliśmy umyć ciała nasze. Aby pozbyć się drobno i srednioustrojów, pasożytów, grzybów i chorób natury wenerycznej zanurzyliśmy się we wrzącej wodzie królewskiej łaźni. Patrz zdjęcia, bo warto.
Wieczorem spotkaliśmy się z zapoznaną wcześniej na Couch Surfingu urodziwą Aną, która ugościła w swoim mieszkaniu na 14 piętrze postradzieckiego bloku. Jako, że blok położony był na szczycie wzgórza na stolicę był naprawdę klawy. Motocykle zaparkowaliśmy w garażu pełnym wina i marszrutką udaliśmy się do centrum. Tam wypiliśmy nieco piwa i obejrzeliśmy finał mistrzostw świata, w którym mechaniczna pomarańcza została ukłuta przez hiszpańskiego konkwistadora. Kiedy o drugiej w nocy powróciliśmy do mieszkania Anny czekał na nas tam jej tata, z kolacją winem i koniakiem. Mimo lekkiego zmęczenia nie odmówiliśmy kilku koniakowych toastów. Wznoszenie toastów przez Gruzinów to swoistą ceremonia i jest bardziej skomplikowane od polskiego „na zdrowie!”, pije się kolejno za wszystkich i wszystko. Toasty wolno wznosić jedynie alkoholami mocniejszymi i winem, a jeśli piwem to za „przyjaciół” Rosjan.
Powiemy krótko kac był i trwał do 16 spotęgowany przez 40stopniowe ciepełko. Do dzisiaj nieznane są motywy działania Baszana, który obudził się w łóżku obok przytulony do nogi Pietrzyka.
Szalejące w Tbilisi upały wygnały nas w chłodniejsze góry Kaukazu. Gruzińską drogą wojenną pojechaliśmy do Kazbegi. Całe szczęście na drodze nie było akurat żadnej wojny i nikt nas nie zastrzelił, bo w spokoju mogliśmy nasycać się górskimi pejzażami. W Kazbegi po raz kolejny spotkaliśmy Beatę Charycką wraz z jej podopiecznymi. Tym razem to my jej pomogliśmy wnosząc ciężką butelkę wody i odzienie wierzchnie na kaukaski trzytysięcznik.
Za pośrednictwem Anny Z Tbilisi zapoznaliśmy kaukaskich górali, u których rozłożyliśmy pałatki i zdzielalismy trochę wina i czaczy (miejscowy samogon). Połaziliśmy trochę po górach i ruszyliśmy pod granicę rosyjską. Do Rosji nas nie wpuszczono, bo to granica dla nas zamknięta, dla innych otwarta. Ci inni to obywatele byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Doskonale wiedząc, o sytuacji na granicy postanowiliśmy jednak spróbować. W tym celu udaliśmy idiotów, na nic nasze wysiłki, idiotów też nie wpuszczają.
Zgodnie z planem skierowaliśmy się do Azerbejdżanu. Po drodze postanowiliśmy dać się zaprosić na nocleg. Padło na miejscowość Ninotsminda na wschód o Tbilisi. Dwóch gentelmanów w średnio starszym wieku lekko zakropionych czaczą, zaproponowało nam gościnę. Na kolację były pyszne melony, arbuzy, pomidory, ogórki i ser, mniej pyszna mielonka, zacne wino i samogon. Przy kolacji odbywały się dysputy. Panowie Zaza i Gieorgij po pewnej ilości czaczy, wpadli w tak zwaną pętlę słowną. Kiedy arcyciekawe historię z życia gospodarzy usłyszeliśmy po raz n-ty postanowiliśmy położyć się spać. Wszystko było dobrze do póki nie zaczęło robić się źle. Najwyraźniej czymś poirytowany Gieorgij sięgnął po broń palną typu dubeltówka, co Sebaka skwitował stwierdzeniem „No to będzie jazda”. Kiedy nasz gospodarz przełamał broń i sięgnął do szafki po naboje bardziej przytomny Zaza wyciągnął go razem z szufladą z naszej sypialni. Reszta nocy upłynęła w miarę spokojnie Gieorgij odwiedził nas jeszcze tylko dwa razy, raz z zamkniętym scyzorykiem, którego nie był w stanie otworzyć i drugi raz, kiedy naubliżał Arturowi od duraków. Rano jak gdyby nigdy nic zjedliśmy z gospodarzem śniadanie. Dowiedzieliśmy się tez, ze on nie lubi pic wódki - woli herbatę. Widocznie nie miał akurat ulubionego czaju bo do śniadanka popijał czaczę. Miłośnik herbaty zachęcał nas do pozostania na jeszcze jedną noc. Po bardzo krótkiej chwili namysłu propozycję odrzuciliśmy i w stronę granicy azerskiej ruszyliśmy.
Ostatnim miejscem w Gruzji, które wybraliśmy na nocleg było przygraniczne Lagodehi. Jest to miejscowość górska, z ciekawymi okazami fauny i flory, które zaobserwowaliśmy na kartach pocztowych z 1984 roku zakupionych na miejscowej poczcie. Znajduje się tam również Dom Polski, centrum życia kulturalnego dla 300 mieszkających w okolicy Polaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz